Józef Golec
Wywiad z Panem Józefem Golcem
Klub Nowodworski: Jak nazywali się Pana rodzice?
Józef Golec: Tadeusz i Stanisława Golec. Tadeusz Golec urodzony 26.04.1919, zmarł 19.10.1991. A mama była z domu Filip, urodziła się 01.11.1913 roku, zmarła 06.11.1999. Ja byłem najstarszy z rodzeństwa. Urodziłem się 13.09.1944 roku w Wiener Neustadt w Austrii. Potem Edward, urodzony 27.09.1946 i Stanisław - 15.04.1949, następnie siostry: Barbara 04.02.1952 i Anna 15.06.1954 r.
KN: Tylko Pan urodził się w Austrii?
JG: Tak, moi rodzice wyjechali do Austrii za pracą, ale mama potem miała w dokumentach że była wywieziona do pracy przymusowej. Po wojnie rodzice wrócili do Ryglic koło Tarnowa, swojej rodzinnej miejscowości, a następnie przyjechali tu na północ, też za pracą, do Gdańska. Ja jeden jestem urodzony w Austrii.
KN: Czy ma Pan jakieś dokumenty wystawione przez Austrię?
JG: Tak, mam akt urodzenia i akt chrztu z września 1945 roku. Później dostałem odszkodowanie od Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Oni wypłacali. Dobrowolne świadczenie austriackie. Uprzejmie informujemy, że na pana wniosek przyznaliśmy świadczenia z tytułu pracy przymusowej i że został przez Fundację pozytywnie zweryfikowany, w związku z tym że pan jest uprawniony do otrzymania świadczenia z Austriackiego Funduszu (…?) Pracy. Pracy przymusowej w rolnictwie. To była chyba jednorazowa wypłata. Mój tata nie zdążył dostać, mama Stanisława dostała, bo przepracowała tam 19 miesięcy. Ona opowiadała, że raz jak było bombardowanie, to uciekali w góry. Ja byłem mały, zwinęli mnie ciepło i w śniegu schowali, a sami ukryli się z innymi. Mama jak to opowiadała, to płakała. Bała się, że zginą, ale miała nadzieję, że mnie ktoś może znajdzie i wychowa, jak swoje dziecko. Na szczęście bombardowanie nie trwało długo i mama mnie znalazła. Ale dużo nie wiem, bo rodzice nie chcieli o tym opowiadać. Płakali.
KN: Pana rodzina od pokoleń mieszkała pod Tarnowem?
JG: Tak, mieszkali na wsi, na wsi robili. Ale mój tato to na przykład pracował też w Tarnowie w restauracji. Mam zdjęcie chaty z tamtego regionu z okolic Tarnowa. W takiej mieszkała moja rodzina, była kryta strzechą.
KN: To stare zdjęcie Pana taty? Kim są towarzyszące mu dzieci?
JG: To zdjęcie z Austrii, mój tata bawi się na nim z dziećmi właścicieli gospodarstwa, w którym pracował.
KN: A więc jak to rozumieć? Był tam przymusowo, czy z własnej woli? Pracował tam?
JG: Pracował, tak pracował… czy to było przymusowe czy nie, nie wiem. Czytałem, że wywozili i całe wsie, brali do gospodarstw, do pracy. To było niejasne, może zabierali i potem mówili, że to dobrowolne było? Nie wiem. Tego tak już po prostu do końca nie wiadomo jak było… ale prawdopodobnie było pod presja wywózki. Nie pracował od razu tego gospodarza. Najpierw u jednego i od niego uciekł, potem uciekł od drugiego. Jak uciekał, to się na wozie pod sianem ukrył i widłami sprawdzali, ale jemu nic nie zrobili, nic mu się nie stało, bo go nie znaleźli.
KN: Czy rodzice znali się przed wyjazdem, czy poznali się w Austrii?
JG: Tata najpierw wyjechał sam. A znali się wcześniej, bo mama pochodziła z wioski z drugiej, to znaczy z Woli Lubeckiej. Potem mama zdecydowała, że pojedzie do niego, też tam pracowała i tam ja się urodziłem…A jak mnie urodziła to nawet mówi, że była traktowana bardzo dobrze, tak że opieka była bardzo dobra…
KN: Ma Pan zdjęcie tej austriackiej rodziny…
JG: Tak, bo oni po wojnie utrzymywali relacje z ojcem i mamą i z nami. Oni byli tu u nas, nie pamiętam w którym roku...Był ich syn z rodziną. Mamy wspólne zdjęcie. Później jakoś się urwało, ja pisałem, nie wiem...Tam w Austrii była wielka powódź, gdy Dunaj wylał.Oni czasem wyjeżdżali do Australii, może na stałe po powodzi? Bo już później nie było żadnego odzewu, nawet na kartki świąteczne, tak się skończyło to.
KN: Jak nazywała się ta rodzina?
JG: On był Frantz Grois.
KN: Jak wyglądał powrót rodziców do Polski?
JG: Jak Rosjanie zajęli Austrię, postanowili wracać. Nie wiem tego, czy samowolnie wracali, czy im pozwolili. Chyba samowolnie. Wracali po prostu pociągiem. A mieli pieniądze, które zarobili, pracując u tego gospodarza, bo im wypłacali. Mówili, ze sporo tych marek mieli, że mogliby za to w Polsce dostatnio żyć. Ci Austriacy dobrzy byli, mogli zabrać pieniądze, a dali za pracę. I w tym pociągu takie zastraszenie było, że kto ma jakieś niemieckie pieniądze, tego ruski rozstrzelają.
No i te pieniądze po prostu ludzie wyrzucali z wagonu, z tego pociągu. I moi rodzice też wyrzucili wszystko, bo po prostu się bali, że ich rozstrzelają albo do Rosji wywiozą. No i tak bez pieniędzy, ale ze mną powrócili w 1945 do Ryglic i w tym samym roku tata zdecydował, żeby przyjechać tu do Gdańska. Zamieszkaliśmy w Gdańsku, w Pleniewie. Tam mieszkałem do 1968, bo potem się ożeniłem.
KN: Czym Pana ojciec zajmował się w Gdańsku?
JG: Pracował w stoczni, gdzie produkowano trałowce dla ZSRR i dostał ziemię, chyba 2-3 hektary ze stoczni. A były to ziemie zalane przez Niemców, trzeba było je osuszyć, żeby móc uprawiać. Ojciec mówił, że na niektórych ziemiach woda była równo z wałami. I tak uprawialiśmy tę ziemię. Żeśmy tam uprawiali i utrzymywaliśmy krowę, na własny użytek i świnie też były. Domem zajmowała się mama. No tak trochę dzieci było do ogarnięcia. A my chłopaki to też mieliśmy rowy do czyszczenia. To był taki nakaz odgórny, że trzeba było te rowy, które do pola przylegały, regularnie czyścić. Musieliśmy też wykaszać trawę z burt. Też wały trzeba było obkaszać. A trawę się krowom dawało. To było wtedy rygorystycznie, nie tak jak dziś….Potwornie, potwornie zaniedbane.
KN: Nie zajmował się Pan tylko gospodarką, do jakiej szkoły rodzice Pana posłali?
JG: Skoczyłem Zasadniczą Szkołę Zawodową Budowlaną w Gdańsku Wrzeszczu.
Byłem na kierunku betoniarz-zbrojarz i po tej szkole poszedłem do pracy automatycznie. Później też poszedłem do Technikum Budowlanego, ale wieczorowego … też w tej samej szkole. Pracowałem w Gdańsku aż do ślubu. Potem przeniosłem się do Elbląga. Pracowałem w Gdańskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego.
KN: Miał Pan zaledwie 2 lata, gdy przyjechaliście do Pleniewa. Proszę opowiedzieć najwcześniejsze wspomnienie związane z Żuławami Gdańskimi.
JG: Wspomnienia… wspomnienia... w Pleniewie była tak zwana forteca obronna, taki fort w którym… on był przed wojną bardzo dawno zbudowany, zresztą w historii Gdańska on jest opowiedziany. Fort wychodził na morze, a my mieszkaliśmy w Pleniewie przy samej wodzie, tuż przy dawnym ujściu Wisły do morza. Ten nasz dom, to był zdewastowany kompletnie, włącznie z oknami. Tato później gdzieś tam szukał okien i wprawiał je na nowo. Tak to wszystko wokół było zdewastowane i ograbione. Musieliśmy samo wszystko zrobić, urządzać. Ale w domu rodzicie znaleźli kilka rzeczy po Niemcach. Takie dwie figurki i wazę. Mówili, że to stylu bawarskim jest. Na wazie jest sygnaturka, że wyprodukowana jest w Bawarii w roku 1940. Takie pamiątki po Niemcach. Ja pamiętam, że tam na strychu było dużo takich rzeczy, tylko człowiek nie myślał o tym, że to kiedyś przyniesie wartość. Ale też ludzie mówili, że na chwilę przyjeżdżają, że popracują i wyjadą, to po co zbierać te rzeczy.
KN: Ma pan jakieś zdjęcia domu w Pleniewie?
JG: Nie, nie mam, oj wyrzuciłem chyba...
KN: Ile lat mieszkaliście tam w tamtym domu?
JG: Cały czas mieszkamy! To znaczy tak ten dom się częściowo zawalił, a w tej drugiej połówce moja siostra zrobiła remont i mieszkają dalej. Z tym, że kiedyś był dach trzciną kryty, później ta trzcina przeciekała, to tato wziął zwalił i jak to było wtedy - modny był eternit, wszystko było pokryte eternitem i do dzisiaj jest. Należałoby go zdjąć, ale to jak się zmieni, to chyba ten dach się zapadnie, bo to już jest takie kruche...
Tam przy tym domu była też studnia artezyjska, która biła. Jak zbudowali rafinerię, studnia zamilkła.
KN: Czy pamięta Pan sąsiadów?
JG: Pamiętam, że w Pleniewie mieszkali ludzie, którzy przybyli z Wileńszczyzny i z różnych stron Polski, to znaczy byli też Ukraińcy, z białostockiego...To była mieszanina, ale żeby tam jak to…antagonizmy były, to nie było tego...
KN: Jak się układały relacje Polaków z Ukraińcami i Niemcami?
JG: Dobre były, tak.. z tym że był taki moment, który ja pamiętam do dzisiaj. Miałem chyba 14 czy 15 lat. I jeszcze mieszkali w Pleniewie ludzie, którzy pozostali – Niemcy, autochtoni. Nasz sąsiad miał taką autochtonkę – Niemkę. Ona była trochę taka niepełnosprawna. Ona nie umiała po polsku, została, bo jak Niemcy uciekali, to ją po prostu zostawili. Nie wiedziała nawet, jak się nazywa, ani kto ją zostawił. I to mnie bolało, bo oni ją potwornie wykorzystywali… Bo to Niemka, to ją należy, jak to mówią, gnoić no i to mnie bolało. I bolało mnie to, że po wojnie ci nasi księża te cmentarze, które tu były przy kościołach pozwalali dewastować, te ogrodzenia grobów, te pomniki ludzie pobrali na ogrodzenia i chodniki przy domach. W kościele w Sobieszewie, chyba trochę zostało, trzy czy cztery pomniki, a tak to wszystko zniwelowali, bo co niemieckie po prostu niszczyli, no...
KN: Co się stało z tą Niemką?
JG: Ona wyjechała, to znaczy chyba, bo ją prawdopodobnie Czerwony Krzyż znalazł, niemiecki czy polski nie wiem. I ona wyjechała w ten czas do Niemiec, przyjechali i zabrali… Pojechała do Niemiec.
KN: Znał Pan innych autochtonów?
JG: Nie, nie, nikogo nie było w Pleniewie. Ale w Zachodnich Górkach chyba był Polak, który mieszkał za czasów jeszcze przedwojennych i on pływał na tych kutrach, które tam łowiły ryby. I tato nie raz jak chciał pisać do Niemiec do tych Groisów, to on tam chodził, żeby mu napisał po niemiecku list i później jak przyszedł list to też tam chodził, żeby mu odczytał.
KN: Gdzie zaopatrywaliście się w żywność?
JG: Sklep był zorganizowany w Pleniewie. Jak na te czasy zaopatrzenie nie było złe. Komunikacja też nie była najgorsza. Pamiętam, że do pierwszej komunii do Sobieszewa pływałem statkiem, bo kursował statek z Gdańska i tu się zatrzymywał w Pleniewie, a później w Sobieszewie. Myśmy tam pływali do kościoła. Przez jakiś czas była tylko komunikacja wodna, dopiero później stocznia uruchomiła połączenia do Gdańska. Z Gdańska trochę ludzi dojeżdżało do tej stoczni, bo to była stocznia rzeczna.
KN: Wróćmy do pytania o żywność. Co uprawialiście w swoim gospodarstwie?
JG: Tato siał pszenicę, uprawiał ziemniaki i dla krów buraki. Tata to po te ziemniaki do krakowskiego aż jechał, bo tutaj nie było. Worek ziemniaków przywiózł, takich czerwonych. Później tam dawali chyba z UNRY czy coś, bo to i konie były.
KN: Proszę opowiedzieć o pomocy z UNRY.
JG: Nie, ja tego nie pamiętam. Ja już nie odczułem jakiegoś niedostatku, tato pracował w stoczni i stamtąd zawsze jakieś zapomogi były w produktach żywnościowych i na dzieci też.
KN: Co Pana mama gotowała?
JG: Pamiętam, że dla taty na mleku dużo gotowała, kluski nie kluski różne rzeczy. No i hodowali też rodzice króliki, więc często te króliki były na stole. Gotowała takie proste dania: ziemniaki, sos i królik czy tam inne mięso czasami. Jak na przykład chodziłem do Technikum Budowlanego wieczorowego i przyjeżdżałem do domu to mama miała przygotowaną taką patelnię: na czerwono usmażone ziemniaki i do tego kawałek królika. To było moje ulubione danie. Hodowaliśmy też nutrie, ojciec robił też z tych nutrii kiełbasę. Przed domem mieliśmy sad. Jabłonie, grusza… Grusza była taka przedwojenna, taka gruba i twarde miała owoce, ale dobre. Już jej nie ma, bo zaczęła próchnieć, ale jabłoń po Niemcach wciąż stoi i rodzi owoce. Moja mama robiła też kapustę zasmażaną. Takaż przystawkę do ziemniaków. A robiła to tak dobrze, że nawet żona dziś tak nie potrafi... I piekła też dużo drożdżówek. Co tydzień piekła drożdżówkę, tak myśmy ją lubili. Robiła też andruty z kremem.
KN: Przygotowywaliście w domu przetwory?
JG: Robiliśmy masło i ser. A właściwie twaróg. Robiła też soki z owoców. A marmoladę kupowała na kilogramy w sklepie. Suszyła też jabłka i inne owoce. Mieliśmy taki stary piec, to była brandura i w nim suszyła.
KN: Co mama podawała na Wigilię?
JG: Musiało być12 potraw, tak jak zawsze, np.: pierogi, barszcz czerwony i ziemniaki do tego polewane tłuszczem. Poza tym ryby w różnej postaci. Śledzie i dorsze. Dorsze to ja pamiętam, bo do dzisiejszego dnia je lubię. Teraz jak wyjadę do Pleniewa to zawsze siostra wie, że jak przyjeżdżam, to dorsz musi być. Mama zawsze robiła ryby w occie w słoiku litrowym i on postał tam tydzień, dwa w ten czas ości się skruszyły i były do jedzenia.
KN: Miał pan czworo rodzeństwa, w co się bawiliście w dzieciństwie?
JG: Myśmy tam mieli taką atrakcję, były skrzynki po rybach takie drewniane. Zawsze szło się nad brzeg, zbierało te skrzynki, zbierało się butelki, bo rybacy bardzo dużo pili - zawsze na drugi dzień czy tam na trzeci dzień wzdłuż brzegu było dużo butelek - to myśmy te butelki zbierali. A potem rozbijaliśmy te deski i robiliśmy sobie okręty. Tych kilka skrzynek to był jeden długi okręt, tam był drugi okręt. Dzieci zawsze bawią się tym, co na miejscu, a nie trzeba wyjechać, żeby co było. Mój tata też przynosił zabawki, które robili w stoczni. Byli tam stolarze i dla dzieci robili np. pociągi drewniane.
KN: Jak poznał Pan żonę?
JG: To było 47 lat temu. W pociągu. Jeździłem w delegacje, bo pracowałem w inwestycjach, a żona jechała na przysięgę do kuzyna. Kolo niej było wolne miejsce...Zostawiłem jej potem adres, jak wysiadała z pociągu no i napisała.
KN: Chciała jeszcze pana zapytać o to, kim pan się czuje? Gdańszczaninem, Żuławiakiem, elblążaninem?
JG: Jak by była możliwość, miałbym pieniądze, to bym do Gdańska wyjechał.
KN: Co się Panu najbardziej kojarzy z Żuławami?
JG: Z Żuławami? Ja wiem.. Mnie to zawsze na Żuławach interesowały, to znaczy lubiłem oglądać domy te stare domy podcieniowe.
KN: Jak Pan ocenia pokolenie swoich rodziców?
JG: To było pokolenie ludzi pracowitych, tej pracowitości teraz po prostu nie ma w tych ludziach młodych. Tam ludzie nie liczyli się z czasem, tam jeden drugiemu pomagał i po prostu pracowici ludzie byli. Na przykład w Hucie u teściów, jak przecież jeden młócił, to drugi mu pomagał. To była tak zwana sąsiedzka pomoc, przy kopaniu ziemniaków czy koszeniu i młóceniu. Tak to było po wojnie, to przecież trzeba było wszystko, jak to mówią, od nowa.
KN: Co chciałby Pan przekazać młodemu pokoleniu?
JG: Po prostu, żeby się uczyli i zdobyli jakiś dobry zawód, żeby później można było pracę dostać no i pracować. I najważniejsze, żeby uczyli się po dwa, trzy języki, bo bez tego po prostu w Europie już nie ma jak.
KN: Dziękujemy za rozmowę.
JG: Dziękuję.
Wywiad przeprowadzili: Ewelina Kujawska, Szymon Broda, Marzena Bernacka-Basek
Renata Bełcik
Wywiad z Panią Renatą Bełcik
Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o rodzinnym domu.
Renata Bełcik: Urodziłam się 6 kwietnia 1937 roku w Solnicy w domu rodziny Menzei. Mieszkaliśmy w Solnicy, która przed wojną nazywała się Lackendorf. Stał dom mieszkalny pokryty strzechą, a dalej budynki gospodarcze: mała obora i stodoła, ale to się nie zachowało. Tata był Niemcem i mieszkał tu, na Żuławach od urodzenia, ale nie urodził się w Solnicy, tylko w Rakowiskach. A mama była Polką z Pomorza, z okolic Starogardu Gdańskiego. Mama przyjeżdżała tutaj do pracy. Być może sezonowo. Tak się jakoś poznali, a potem wzięli ślub. Nigdy nie wspominali, jak dokładnie zaczęła się ich znajomość. Z tatą mówiliśmy po niemiecku, bo nigdy nie nauczył się polskiego, choć trochę rozumiał.
Teraz ja już nie pamiętam niemieckiego, chociaż jako dziecko mówiłam tylko w tym języku. Po powrocie do Polski po wojnie, mama uczyła mnie pojedynczych słów po polsku. Jak zaczęłam chodzić do szkoły, to się ze mnie śmiali, wyzywali od szwabów i popychali - jak to dzieci. To rodzice musieli rozmawiać w domu na ten temat, a dzieci słyszały i tak się potem zachowywały. Ja i moi bracia byliśmy jedynymi dziećmi w szkole, które mówiły po niemiecku. Na początku było ciężko, ale potem wszystko się jakoś unormowało.
KN: Czy Pani ojciec miał na Żuławach rodzinę?
RB: Podobno miał siostrę, która mieszkała w Rakowiskach, czyli niedaleko Solnicy, ale nie wiem, czy to prawda. A po wojnie to już tu nie było nikogo od ojca strony. Mój ojciec był od mamy starszy o 18 lat. Ożenił się z nią jako wdowiec. Miał dwie córki z pierwszego małżeństwa. Po wojnie wszyscy się pogubiliśmy. Moje przyrodnie siostry miały już swoje rodziny i wyjeżdżaliśmy stąd osobno. Ojciec próbował szukać swoich córek przez Czerwony Krzyż, bo tak się szukało rodziny po wojnie, bezpłatnie. Ale oni byli w Niemczech, a nie w Polsce. Zawsze przychodziło powiadomienie do ojca, że nie znaleziono, bo nie szukali za granicą. Potem ja jeszcze tą młodszą przyrodnią siostrę znalazłam. Ona w zeszłym roku zmarła, miała 94 lata. Zdążyłyśmy się spotkać, byłam u niej w Niemczech. Ona mnie pamiętała jako dziecko, bo mnie bawiła. Ja byłam mała, a ona już dorosła.
KN: Czy Pani mama utrzymywała relacje z rodziną?
RB: Po wojnie już tam chyba nikt nie żył. Może jedna ciotka i jedyny brat mamy. A sióstr miała chyba pięć. Ale moja mama była najmłodsza - urodziła się w 1903 roku. Wojnę przeżyły chyba tylko dwie siostry i brat.
KN: Jakie są Pani najwcześniejsze wspomnienie?
RB: Pamiętam dobrze mojego ojca, byłam jego ulubienicą. Zawsze mnie wszędzie zabierał. Pamiętam koniec wojny . W Jazowej, z jednej strony byli już Rosjanie, a z drugiej uciekali jeszcze Niemcy. Pamiętam pociski. Mieszkaliśmy przy samym wale, który chronił domy i pola prze zalaniem. Ojciec brał mnie za rękę, szliśmy na wał i patrzyłam na te pociski i słuchałam. Na szczęście omijały nasz dom, spadały gdzieś daleko w polach i wybuchały.
KN: Jakie jest Pani najradośniejsze wspomnienie związane z tatą?
RB: Nie mam ich zbyt wiele, bo tata już był starszy. Ale był na I wojnie światowej, nawet w Rosji. Dlatego się tak bał Rosjan, mówił, że są tacy zacofani. Nie mógł sobie wyobrazić, że można spać na piecu. Pamiętam jak siadałam z tatą i braćmi zimową porą, jak chodziliśmy do szkoły, opowiadał nam o I wojnie światowej. Bardzo lubiłam słuchać tych opowieści. Służył tam w wojsku, więc już wiedział jak tam jest. Dlatego się ukrywał przy II wojnie. On się ich bał.
KN: Proszę opowiedzieć o końcu wojny.
RB: Siódemka to była główna droga, którą jeździły czołgi, tędy szedł front. Wszystkich wysiedlali. Ojciec się o nas bał, w domu była czwórka małych dzieci, ja byłam najstarsza, dwóch młodszych braci i jeszcze była młodsza siostra, która potem zmarła, jak byliśmy w Danii. Tam została pochowana. Miała dwa miesiące, jak wyrzucili nas z domu w 1944 roku. Wróciliśmy tu we wrześniu 1947. Moja siostra chorowała, zresztą tak jak my wszyscy, ale ona była taka malutka. Droga do Danii była trudna: przez Bałtyk, zimno, brakowało wody pitnej. Ja najbardziej się utrzymałam, bo byłam najstarsza.
Pamiętam taki czas podczas wojny, ze tata już z nami nie mieszkał. Ukrywał się i był poszukiwany. Nie chciał iść na wojnę. Tyle małych dzieci i jak to tak zostawić? W dzień go nie było, tylko czasami w nocy zaglądał do domu. Pracował wtedy w Sztutowie. Coś tam budowali, chyba dla wojska. Jak się jedzie na Krynicę i tam jest ośrodek zdrowia chyba, tam są takie niskie, murowane baraki. Przy budowie tego pracował. Jak przychodzili do domu, to tata był w pracy, nigdy go wtedy nie było w domu. To wiem od mamy, bo ja nie zwracałam na to uwagi.
Pamiętam jak nam się kazali wynieść. I tak już mieszkali trochę u nas. Wojsko niemieckie się kręciło, moja mama nie miała żadnego prawa we własnym domu. Oni gotowali, a nam tylko wlewali zupę do talerzy. Niektórzy chyba też u nas spali. My mieszkaliśmy w największym pokoju i mama nas tam cały czas zamykała, żeby nic nam się nie stało. Bez przerwy baliśmy się, że wkroczą Rosjanie.
Zapakowaliśmy to, co można było. Mieliśmy taki wóz, bo kiedyś moi rodzice nawet mieli krowę i siano zwozili w takim wózku. Ojciec ciągnął, mama popychała. Zapakowali co się dało na ten wóz. I ja byłam starsza, więc musiałam pchać z tyłu a reszta dzieci była na wozie. Pewnego razu, ojcu było ciężko ciągnąć, więc zaczepił ten wóz do konia. Nagle wybuchły pociski, koń się spłoszył i poleciał z tym dziećmi. Ja się przewróciłam, koło mi przejechało po ramieniu i długo miałam z tym problemy, bolało. Ojciec miał ze sobą scyzoryk na szczęście, pobiegł za tym wozem, przeciął sznur i udało się uratować dzieci i wóz, bo tam było wszystko, co potrzebne dla dzieci. Nie mieliśmy tego jak zabrać inaczej. Mieli nam pomóc więksi, bogatsi gospodarze. Ci, którzy mieli konie i wozy. Jeden miał nakaz, żeby nas zabrać. Ale zanim ojciec się zdecydował, że jednak będziemy wyjeżdżać, to tamtego już dawno nie było. Dlatego ojciec musiał sobie potem radzić sam.
KN: Czy opuszczaliście Solnicę jako ostatni?
RB: Prawdopodobnie byliśmy jedną z ostatnich rodzin, bo ojciec nie chciał odchodzić daleko. Bardzo się bał wojska rosyjskiego, ale nie chciał daleko wyjeżdżać, wierzył, że wróci. Wiem, że zatrzymaliśmy się między Nowym Dworem a Solnicą u jakiegoś gospodarza, bo tam było już pusto. Pamiętam jak tam buszowaliśmy po piwnicach, jako dzieci chcieliśmy się bawić. Potem do Nowego Dworu, odpoczywaliśmy na ul. Morskiej. Stamtąd pojechaliśmy do Stegny na prom. Niemcy zabrali nas razem z innymi na Hel, a z Helu na statek do Danii. Tam na początku nie byliśmy w obozie. Potem nas zgromadzili, umieścili w drewnianych barach. Zima była sroga, spaliśmy na piętrowych łóżkach, nie było pościeli ani kołder. Kołdry były szyte z ligniny, obszyte takim papierem karbowanym i pod tym spaliśmy.
KN: Co pamięta Pani z obozu?
RB: Obok tego obozu był lasek. Kto chodził do lasu, przynosił chrust - moi rodzice chodzili. W baraku mieliśmy jedynie piecyk żelazny i paliliśmy właśnie tym chrustem. W końcu zorientował się zarządca obozu i ogrodzili wszystko tak, że nawet nie można było wyjść.
Zimą, jak chciałam wyjrzeć, to chuchałam na szybę i skrobałam. Nie pamiętam jak nazywał się ten obóz ani ile w nim przebywaliśmy, ale rodzice mówili, że ponad dwa lata.
KN: Co jedliście w obozie?
RB: Była kuchnia i z wiaderkiem trzeba było iść po jedzenie. Każdego miał swój przydział. Jak byliśmy w Stegnie, chodziłyśmy do kuchni wojskowej, ja razem z mamą. Tam gotowali zupę, trzeba było pójść ją odebrać. Cała trójka została w domu, a mama mnie brała za rękę i do tej kuchni, żeby przynieść tej zupy. Jednego razu, tam były takie wykopy po drodze. I jak były naloty, to się kładło w te okopy. A ja, dziecko ciekawe, zawsze patrzyłam do góry, jak lecą te bomby.
KN: Jak wyglądał powrót Pani rodziny do domu?
RB: Płynęliśmy okrętem do Gdyni. Potem z Gdyni pociągiem pojechaliśmy do Tczewa, a dokładniej do Kołdowa i tam przesiedliśmy się na wąskotorówkę, by dojechać do Nowego Dworu. Jeszcze wtedy się podróżowało wagonami bydlęcymi. Jak przyjechaliśmy do Nowego Dworu, to już była noc, więc musieliśmy gdzieś przenocować. Znaleźliśmy taki dom po drodze, na obecnej ulicy Warszawskiej, niedaleko torów. On jeszcze stoi. W pokoju od ulicy tata nam przygotował miejsce do spania. Znalazł słomę lub siano i tak spaliśmy. Z Nowego Dworu my dzieci, szliśmy z rodzicami piechotą do domu. Wozem drabiniastym jechał jeden rolnik z PGR-u i podwiózł nas do Rakowego Pola. To był Polak i tu już sami Polacy byli. Przyjeżdżali zobaczyć jak tu jest. W Solnicy już nikogo nie było z naszych sąsiadów, wszyscy wyjechali.
Ostatni odcinek szliśmy do domu znów na piechotę. Tam był taki ostry zakręt i jeszcze nie było naszego domu widać. Każdy z nas był ciekaw, każdy wyglądał, czy dom jeszcze stoi. Baliśmy się, bo przecież on stał dość blisko głównej trasy. Ale patrzymy: stoi! Nie wiedzieliśmy, czy już ktoś w nim mieszka, ale najważniejsze było, że stał. Całe szczęście, dom był pusty. Z tej drugiej strony już ludzie mieszkali, ale nie u nas. Drzwi i okna były zabite deskami. W środku oczywiście nic nie było. Następnego dnia trzeba było iść do sołtysa. On powiedział, że jak rodzice poznają jakieś swoje meble, to mogą brać. Ale nawet jak rozpoznali, to nic nie mówili...
Żuławy wtedy już nie były zalane. Wcześniej było tyle wody, że łódką pływali. Nasz dom też był podtopiony, ale on stał troszkę wyżej. Tata kupił ten dom po pierwszym ślubie. Strzecha była sprzed wojny i pokrywała dach aż do lat 80., gdy mój brat ją zrzucił i pokrył eternitem. Dom nadal stoi, ale był przerobiony. Brat go w końcu sprzedał i wyprowadził się na swoje.
Oczywiście po wojnie wszędzie była trzcina. Brzeg kanału był cały zarośnięty. Pamiętam, jak ojciec łatał dach trzciną.
KN: Jak czuł się Pani ojciec po powrocie?
RB: Trudno mu było. Pracował w PGR, dojeżdżał. Był murarzem, cieślą - złota rączka. Przed wojną był nawet majstrem przy budowie domu kultury w Nowym Dworze. W domu były różne papiery, projekty i wszystko to mieliśmy na strychu. Ale nic nie zostało. Niestety, to wszystko się zniszczyło. Wtedy nikt nie pomyślał, że to się może przydać. Po wojnie dostaliśmy też przydział ziemi, 2 ha, ale tata nie był gospodarzem prze wojną. Potem ojciec dość szybko zachorował i w 1959 roku zmarł.
KN: Jak czuła się mama?
RB: Mama zajmowała się domem. Ale też jej było ciężko, bo wszędzie, czy do urzędu, czy coś załatwić, musiała jechać za ojca. Znała język polski i było lepiej, żeby to ona rozmawiała.
KN: Czy Pani ojciec czuł się Żuławiakiem?
RB: Na pewno. Ojciec chciał po wojnie wyjechać do Zachodnich Niemiec, bo tak można było. Wszyscy jego koledzy, którzy z nim pracowali, byli właśnie tam. Ale ojciec znów zwlekał i granicę zamknęli, nikogo już nie wpuszczali. Jak się ojciec w końcu zdecydował, to mieliśmy wybór, albo do
Niemiec Wschodnich, albo z powrotem na Żuławy, do Polski. Z Danii musieliśmy wyjechać. Ojciec mówi: pod jednymi rządami, a tutaj przynajmniej jest dom. Ale czy ten dom stoi?
KN: Jaka była Pani ulubiona potrawa, którą robiła mama?
RB: Kiedyś chowali świnie dla siebie. Gdy było świniobicie, to mama robiła takie pyszne klopsy w sosie śmietanowym. Pamiętam, że ona nie brała do mięsa tak jak dzisiaj namoczoną bułkę czy bułkę tartą, ale chleb, zwyczajny chleb. Wysuszony i na tarce przygotowany. Sos zaprawiała mąką i śmietaną, lubiłam, jak było dużo śmietany. Takie danie też po wojnie robiła. Jak był urodzaj na wiśnie, bo tam nad kanałem rosły dzikie wiśnie, to mama robiła zupę wiśniową. To było jak kompot i zaprawiała to kisielem. I naleśniki do tego. To też mi smakowało.
KN: Gdzie Pani chodziła do szkoły?
RB: Na początku do szkoły podstawowej chodziłam w Solnicy. Początkowo szkoła była zorganizowana w prywatnym budynku. Byłam zdolna, a kiedyś było tak, że wystarczyło mieć wiedzę i nie trzeba było chodzić przez cały rok do jednej klasy, więc ja robiłam dwie klasy w ciągu roku. Ja i moi bracia nie mieliśmy problemów z polskim. Dzieci szybko się uczą. A liceum skończyłam dla dorosłych, już jako osoba pracująca.
KN: Miała Pani jakieś koleżanki?
RB: Z czasem tak, chociaż na początku nie było to łatwe. Ludzie byli do nas uprzedzeni. Potem jednak rodzice mieli znajomych, którzy przychodzili i których mama odwiedzała, mieli dzieci, więc się razem bawiliśmy. Miałam też koleżankę - kuzynkę mojego męża. Tak się z nim poznałam. Z nią chodziłam do szkoły, a trzymałyśmy się we trójkę: Zosia, Gienia i ja. Zosia już teraz nie żyje, a Gienia, ta kuzynka wyprowadziła się do Białegostoku i już tak nie utrzymujemy kontaktu.
KN: Miałyście taką swoją dziewczęcą bandę?
RB: Tak się kiedyś bawiło. Chodziłyśmy po wsi i robiłyśmy psikusy. Mnie kiedyś tak wystraszyli. Sąsiadki córka czy syn, z tego bliźniaczego domu, okrył się białym prześcieradłem i schował się pod ogromnym bzem. Mieliśmy obok domu taki wielki bez. Ja akurat wracałam wieczorem, gdy już było ciemno, od sąsiadów, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. I on wyskoczył w tym przebraniu. Takie dziecięce zabawy...
KN: Czy funkcjonowała społeczność wiejska?
RB: Nie za bardzo. Raczej każdy sobie. Nie można było liczyć na sąsiadów, bo do nas zwłaszcza mieli uprzedzenie. We wsi nie było innej rodziny niemieckojęzycznej.
KN: Ma Pani swoje zdjęcie z I Komunii Świętej. Czy mogłaby Pani opowiedzieć nam o tym wydarzeniu?
RB: Do Kościoła na pierwszą komunię sąsiad zawiózł mnie bryczką. Taka elegancka, na czterech kołach. Miałam wianek z mirty. A znajoma z Solnicy szyła mi sukienkę. Pamiętam, że biegałam w niej po podwórku i po tym wale koło domu, tu ją przydeptałam, tam się przewróciłam. Takie lanie od mamy dostałam... Sukienka miała taki szeroki rękaw zwężony gumką. Do tego białe tenisówki na nogi, bo nie było pieniędzy, żeby kupić coś lepszego. Jak się je szanowało, to wytrzymały dłużej i były białe. Czyściłam je kredą je lub pastą do zębów. A to zdjęcie zrobiono w zakładzie fotograficznym.
KN: Gdzie Pani robiła zdjęcia?
RB: Po wojnie był chyba tylko jeden fotograf. Mieścił się przy ul. Stalina, obecnej Sikorskiego, przy domu kultury, tam gdzie teraz jest obuwie. Opitz miał w tej drugiej części, tak bardziej od tyłu. A ten, u którego ja robiłam zdjęcia miał zakład od strony domu kultury.
KN: Jak wyglądał Nowy Dwór po wojnie?
RB: Mało widziałam. Później na religię tu chodziłam, do pierwszej komunii. Stały te drewniane domy na ul. Sikorskiego, teraz już ich nie ma. Ostatnią klasę podstawówki robiłam w Nowym Dworze, w jedynce. Wtedy stał jeszcze ewangelicki kościół, tu gdzie jest teraz boisko. Ale to była już ruina. Ale nie pamiętam, czy tu jakaś kładka była, czy się chodziło jakąś inną drogą. Na pewno była przed wojną, może ją zniszczyli. Do Nowego Dwory przeprowadziłam się w 1968 i najpierw mieszkałam na rogu obecnej ul. Obrońców Westerplatte, wtedy był tam młyn, a obok rynek. W roku 1957 przeprowadziłam się do bliku przy ulicy Sienkiewicza. Kiedyś mieszkali tu sami wojskowi. Te bloki powstały w latach 60. na miejscu domów jednorodzinnych. Budynek naprzeciwko jest przedwojenny.
KN: W jaki sposób została Pani radną?
RB: Zgłosił mnie pan doktor Golik. On należał do komitetu, był partyjny. Ja wyraziłam zgodę, ale i tak dużo nie chodziłam. A tych radnych kilku było. Teraz to zupełnie co innego, każdy może swoje zdanie wtrącić, a wtedy to tylko tyle, że się było.
KN: Jakie były Pani obowiązki?
RB: Musiałam chodzić na sesje, tam obradowaliśmy komu dać mieszkanie, komu coś innego. Nie było w tym nic niezwykłego. Na początku miałam problemy, bo moja kierowniczka nie chciała mnie puszczać na te obrady.
KN: Dlaczego została Pani ławnikiem?
RB: Odchodząc na emeryturę, czułam się na siłach i chciałam coś robić. Wysyłali zgłoszenia do różnych zakładów, pewnie do wybranych tylko. Pani dyrektor Kościńska podała moją kandydaturę. Pomyślałam sobie: bardzo dobrze. Dwie kadencję byłam ławnikiem. Nawet mi się podobało, ponieważ byłam w wydziale karnym. Na początku to było za darmo, jedynie zwracali koszt dojazdu. A później był ryczałt.
KN: Jak Pani wspomina rodziców?
RB: Bardzo dobrze. Kochałam mojego ojca, bardziej chyba niż mamę. Nie powinnam tak mówić, ale... Mama miała ulubieńców- chłopaków, a szczególnie tego młodszego, Lucjana. On teraz mieszka tu, na Powalu. To był kochany synek mamy. A ja byłam oczkiem w głowie taty.
KN: Jak Pani ocenia pokolenie rodziców? Jakie wyznawali wartości?
RB: To było coś zupełnie innego. Nie byli tacy towarzyszy jak w tej chwili. Raczej spędzali czas w gronie rodziny. I to było dla nich najważniejsze. Dlatego ojciec nie poszedł na wojnę, bo nie chciał zostawić rodziny. Tym bardziej, że były małe dzieci. Mama by sobie nie poradziła. Nie wiem, jak by to było, gdyby, nie daj Boże, ojca nie było i wpadliby Ruscy. Czuliśmy to zagrożenie. Tego ojciec bał się najbardziej.
KN: Co wymieniłaby Pani jako symbol Żuław?
RB: Równy krajobraz, bez wzgórz. Wierzby są takim znakiem rozpoznawczym.
KN: Czy Pani czuje się Żuławianką?
RB: Tak, ponieważ tutaj się urodziłam. Jestem związana z tym regionem. Gdybym tu nie mieszkała, tęskniłabym za znajomymi głównie. Przez tyle lat człowiek się przyzwyczaił, każdego prawie zna tutaj. Tych młodych już w Solnicy nie znam zbyt dobrze. Ale pamiętam rodziców, dziadków nawet. Przed laty wracałam tam często, żeby zobaczyć jak wygląda dom, wieś.
KN: Co chciałaby Pani przekazać młodemu pokoleniu? Jakąś receptę na życie?
RB: Trzeba się kształcić i dążyć do swojego celu. Niektórzy młodzi teraz nie chcą się uczyć. Niestety często jest tak, że jak się kończy studia i tak nie ma tej pracy. A w Nowym Dworze to już tym bardziej. Kiedyś Nowy Dwór był miastem samowystarczalnym. Ile tu było zakładów? Miasto tętniło życiem. Ksiądz wikariusz na kolędzie powiedział, że Nowy Dwór to wymarłe miasto, ponieważ nie widać nikogo na ulicach. Ludzie nie spacerują tyle co kiedyś. I praca była, ludzie przyjeżdżali. Ja tego okresu nie mogę zapomnieć. Wydaje mi się, że jakaś krzywda się stała. Wcześniej wąski tor był, szeroki tor był. Zjeżdżali tutaj codziennie o 8.00 rano. Jak już biura były na ul. Dworcowej, to ludzie z pociągów szli i szli. I każdy miał swoją pracę. Nie musiał jechać do Gdańska czy Elbląga.
Trzeba się uczyć. Co osiągniesz, tego nikt ci nie odbierze. W tej chwili nie ma pracy, bo różnie przecież bywa. Młodzi wyjeżdżają za granicę i po studiach pracują „na zmywaku". Jak wrócą, to może coś się zmieni.
KN: Dziękujemy za rozmowę
RB: Dziękuję
Wywiad przeprowadziły: Agata Szewczyk, Marzena Bernacka-Basek, Mariola Mika
Anna Glazer
Wywiad z Panią Anną Glazer
Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?
Anna Glazer: Urodziłam się w Zwierzyńcu, niedaleko Czerska, 7 listopada 1922 roku.
KN: Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
AG: Mój tata to Franciszek Chabowski a mama Rozalia z domu Łasińska. Tata urodził się 17 VII 1884 roku, a zmarł 14 marca 1974r. Nas wszystkich było trzynaście, ale tych, co żyli, to tylko dziewięć: Jan, Alfons, Hela, Franciszek, Leon, ja, Stefania, Zofia i Bronisław.
KN: Zacznijmy od tego co się działo z Panią podczas wojny. W roku 1939 została Pani zabrana przez Niemców „na roboty”? Jak wyglądał ten dzień?
AG: Do naszego domu przyszedł taki brygadzista, chciał zobaczyć, ile dzieci jest. Zobaczył i powiedział do mojej mamy: „No to ja trójkę wam zabieram”. Mama mówi: „A po co?” A on na to: „ Potrzebuję. Nie wolno o tym mówić. Które pani chce dać? Może ta dziewczynka? Wskazał na mnie. „Ja anie jednego nie chce dać” mówiła. Aż płakała. On w końcu sam wybrał. Jeszcze tego samego dnia musieliśmy iść. Powiedział, że będziemy pracować u Niemca. Ja, Stefka i Leon.
KN: Dokąd Was zabrali?
AG: Do pociągu wsadzili i przywieźli na Żuławy, do Lisewa. Nie było daleko. To była granica i było dużo ludzi i z inszych stron. I była tam w wannie woda i wszystkie Polaki mieli tu nogi umaczać, żeby polskie parcho to w Polsce zostawiać. To my z bratem się popłakali, toć my parcho nie mamy. Wtedy nas zawiózł do tego Niemca, Erwin Zajdler się nazywał. Dobry on był. To było w Pszczółkach.
KN: Jak wyglądało wasze życie na tych robotach?
AG: No musielim pracować w polu, czy chciał, czy nie. A jak nie chciał, to mówił zaraz "nach dem Stutthof ganzzug fahren".
KN: Jak wyglądało miejsce, w którym mieszkaliście?
AG: No tam mieli osobną budę, taką dla Polaków i w tej budzie mieszkaliśmy. Nie mieli my łóżka, tylko takie prycze i słomę. Był piec, mogliśmy sobie ogrzewać w zimie. Niewiele nas tam było: Wanda Gryzdałowa, ja i Bernatka Górnowiczowa, a brat wtedy po drugiej stronie mieszkał tej budy mieszkał. Pracowaliśmy 6 dni w tygodniu, a niedziele mieliśmy wolną.
KN: Dlaczego powiedziała Pani, że ten Niemiec dobry był?
AG: Dobry był, to już mogłam powiedzieć. Jak mu nie pyskował i robił, to on taki był czuły. Mnie zawsze, bo ja taka mała, chuda byłam, to mnie do worków wysyłał, ale ja tego nie lubiłam robić. I ja mówię: „Herr Zejdler, ja nie chcę worków cerować. On się tak na mnie patrzy i mówi: „Ty, kleine mucho, ty możesz gnój rzucać?", "Jo, to ja wolę lepiej jak worki cerować". Nie słuchał, kazał iść do worków, bo tam mnie lżej będzie. On miał żonę i taką małą dziewczynkę, maluczka jeszcze. A jak oni odchodzili, ja aż sama się popłakałam, nową walizkę zapakowali i tę dziewczynkę we wózek, bo ta dziewczynka mała jeszcze była. No i koniecznie nas chcieli wziąć ze sobą, a ja go się pytam, gdzie oni idą, a on mówi tak: "Wir weiB nicht, wir gehen jetzt auf dem Fish und mogą przyjść samoloty i nas zabić”. Nie chcielim iść z nimi. To był rok 1945. Chcielim do domu. Potem przyszli ruski i wszystko z gospodarstw kradli.
KN: Wszyscy wróciliście do domu?
AG: Mojego brata Leona ruski zabili, jak szedł z robót do domu. Już go nie widzielim, nie wiemy, gdzie jest. Ja i siostra wróciłyśmy. Moja mama nie żyła, ona umarła w pierwszym roku wojny. Na serce, jak miała pięćdziesiąt i trochę lat. Młoda była.
KN: W 1945r. wraca Pani do Zwierzyńca...
AG: Jo. I my przyszli z wojny, jedna przyjechała do Heli i tak się na mnie patrzy: "Ty wiesz co, ja Ciebie ożenię", a ja mówię: „Chyba z kotem". Ja mówię: „Żenić się?, jak ja dopiero co na suknię muszę sobie zarobić". No i pojechała, nic więcej nie mówiła. Ale z tym teściem moim – Glazrem - ona się też znała i mi pracę wynalazła. Poszłam do Legbąda za gospodynię do Teodora Glazera. Ale długo tak nie siedziałam, bo on stale mówił: „Byś mogła wziąć tego Jana i się ożenić”. A to jego syn był, miał 36 lat, z Niemiec z robót wrócił. Pobraliśmy się 1948r. Ślub był w Legbądzie, bo mój teść mówił: „ Nie masz matki, to ja ci wesele zrobię”. A tata był zły, toć mówił: „Ja jeszcze żyję”.
KN: Dlaczego zdecydowaliście się przyjechać na Żuławy?
AG: Mieszkalim w domu teścia, razem z bratem mojego. Ale teść bratu temu zapisał gospodarkę, toć my musieli iść, bo tak w kupie siedzieć? Brat mojego, Tadeusz mieszkał już na Żuławach i namówił mojego, mówił, że tu dobrze. Najpierw przyjechał sam, w 1948 i zajął ten dom, co mu Tadeusz wskazał, bo Tadeusz mieszkał na tej samej ulicy.
KN: Jak to możliwe, że w 1948 ten dom na Polnej stał jeszcze pusty?
AG: Bo to rudera była i nie chcieli nam go dać. Mówili, że do rozbiórki, bo to już rozebrali na wpół ten dom, a on się tam w prezydium naprzykrzał, chodził, chodził parę tygodni, na ostatku powiedzieli "już to weź". I on sam wszystko w domu robił. Ja przyjechała po miesiącu z synem Heńkiem. On miał już 3 lata, w 1945 się urodził.
KN: Jak wyglądała podróż z Legbąda na Żuławy?
AG: A to tak było. Tata mówi: „Ty tam dziewczyno żadnych mebli nie masz, ani nic, jak ty tam chcesz jechać", to dał mnie mebelki zrobić do stolarza. Mój chłop zamówił, bo tu pociąg chodził, wagon i w tym wagonie żem przyjechali razem. Za ten wagon musielim zapłacić. Tata dał nam też krowę, bo mówi Heniek mały, to będziem mleko dla niego mieli.
KN: Co Pani czuła, gdy pierwszy raz weszła do tego domu?
AG: Tu nie było ani dachu, ani okna, no nic, jeszcze ta ściana tam od werandy była wyrwana, te deski powyrywane były, ani schodów, ani niczego, to beczkę tam postawili, to po tej beczce wchodzili my do góry. No ja mówię tak: „Jak chcesz to tu siedź, ja idę do domu". „O Jezu, czyś ty ogłupiała, przecież to będzie, wyszykuję i będzie dobrze". No posłuchałam. Musiałam siedzieć, bo żem była żonata.
KN: Kiedy poczuła Pani się tu u siebie?
AG: A to po roku dopiero.
KN: Co Pani gotowała po przyjeździe na Żuławy?
AG: Co się dało. Meli my krowę, to najczęściej zacierkę z mleka, przeważnie mleczne. Zanim dostali my pole, to co żem mogła to kupiła i tak jakoś od dziś do jutra. Ugotowała żem kartofle ze słoninką, zupy. Później to mięsa nie kupowała wcale, bo zaczęłam chować kaczki i kury. Jak już miałam swoje kaczki, to było mięsa dość. Jak już ja chowała, to tam biedy nie mielim...
KN: Co przygotowywaliście na Wigilię?
AG: A to kartofle okraszone i kapuścionkę.
KN: Czym się zajmował się Pani mąż?
AG: On był ślusarz. Po wojnie to on w olejarni pracował, tam gdzie dziś Plac Wolności. A też siano kosił, pszczoły chował. Miał ze 40 uli. Dlatego ja mówię, że się nie martwiłam o nic, ani o pieniądz, ani żeby iść załatwić sprawy. Po robocie w olejarni leciał, też mnie pomóc kartofle, buraki obrobić, trochę pomagał tam co mógł. Dobrze mi się żyło, bo miałam dobrego chłopa. Pijakiem nie był, robotny był, po cichu gadał, bo głośno nie mógł mówić. I usprawnienie w olejarni wymyślił. Patent na to dostał.
KN: Czy dawni właściciele tego domu odwiedzili Was kiedyś? Interesowali się domem po wojnie?
AG: Kiedyś tutaj przyjechał ten właściciel, jego syn raczej, chcieli zobaczyć te belki, na suficie. Tam na górze są takie, ale były już rozeschłe i pruszyły mi się, a mąż wziął dykta podbił, żeby nie było widać i żeby się nie sypało.
KN: Belki?
AG: A belki, bo on jako dziecko pamiętał te belki i chciał je znowu zobaczyć.
KN: Jak wyglądało życie razem z sąsiadami. Przybyliście z różnych stron, często nie znaliście się i nagle mieszkacie przez miedzę. Jak to było?
AG: No tu na około dobrze i tu Bralak taki był taka jeszcze.... to one fajne ludzie byli. To ona mówi: „To idź dziewczynko my Ci tu przypilnujem", bo gęsi jak wylazły na ulicę, to aż do szosy szły. „My Ci tu przypilnujem", to byli ludzie dobzi. Ja chowała też gęsi i insze, ludzie przychodzili, co nie mieli krowy, nie mieli kur, przychodzili z miasta i u mnie kupowali. Olczakowa chodziła sobie do mnie po masło i mleko. Za to było jak obkupić dzieci, to był taki dodatkowy zarobek, oprócz tego, co mój chłop zarobił. Krowa dobra była, mleka było dosyć, to znajomym, kto chciał, to dałam, jak się ostało.
KN: Proszę opowiedzieć o mężu.
AG: On tu, na zdjęciu, ten najładniejszy. To jest już zdjęcie z niewoli. Do wojska poszedł w 1937 i za dwa lata wojna wybuchła. Był na Helu i stamtąd do niewoli poszedł. Ja go poznała dopiero po wojnie. (Jan Glazer trafił najprawdopodobniej do miejscowości Lukenwarde, później pracował w fabryce włókienniczej. Ponieważ był przedwojennym rzemieślnikiem, potrafił naprawić różne rzeczy, więc nie żyło mu się źle, był ceniony za swoje umiejętności. Nie przebywał w zamknięciu, mieszkał poza miejscem pracy, w miasteczku. W widocznym miejscu nosił naszytą literkę P, by było wiadomo, że jest Polakiem, więźniem.)
KN: Jak mieszkało się w powojennym Nowym Dworze?
AG:Ja nie chodziłam, bo ja nie miała czasu iść. A ja ci powiem, że jak ja raz do miasta poszła, to jak dziś pamiętam, to nie mogła trafić z powrotem. Trzeba było tu siedzieć, to jeszcze dzieci były mniejsze. Siedem ich miałam. Wszystko tu miała, wełnę sama przędła na kółku. Nie było po co do miasta.
KN: Czy czuje się Pani Żuławianką, czy myśli Pani często o swych rodzinnych stronach?
AG: Ja im stale mówię, że ja jeszcze przed śmiercią, do domu pójdę
KN: Czy jest coś, co według Pani można by nazwać symbolem Żuław?
AG: To ziemia je dobra, bo jak się co posieje, to urośnie, lepiej niż tam u nas na tych piaskach. Mieliśmy 75ha, duże gospodarstwo. Ziemia.
KN: Dziękuję za rozmowę.
AG: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziła Marzena Bernacka-Basek
Szlak przyjaznych zabytków
Praktyczny przewodnik po Żuławach Delty Wisły
Szanowni Państwo zapraszamy na Żuławy Delty Wisły prezentując aktualną informację o obiektach zabytkowych możliwych do zwiedzania, noclegach, sposobach poruszania się po regionie czy dobrej kuchni. Jest to pierwsza edycja wydana w 2015 r., przy jej tworzeniu bazowaliśmy na ogólnie dostępnych informacjach. Zachęcamy do współtworzenia z nami kolejnego przewodnika w 2016 roku. Swoje propozycje polecanych miejsc na Żuławach można zgłaszać poprzez e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Pobierz Przewodnik po Szlaku Przyjaznych Zabytków 2015
przewodnik_strona_1
przewodnik_strona_2
Projekt powstania Szlaku Przyjaznych Zabytków wspiera Samorząd Województwa Pomorskiego, Gmina Nowy Dwór Gdański, Gmina Cedry Wielkie, Żuławska Lokalna Grupa Działania
Projekt wspólfinansoway ze środków Samorządu Województwa Pomorskiego w ramach projektu Szlak przyjaznych zabytków - zbudowanie platformy stałej współpracy zainteresowanych ochroną dziedzictwa kulturowego Delty Wisły.
Dni Otwarte Żuławskich Zabytków
To coroczne święto zabytków i atrakcji Żuław, które odbywa się zawsze w trzeci weekend czerwca. W tych dniach zapraszamy Państwa do miejsc na co dzień niedostępnych dla mieszkańców i turystów. Dzięki uprzejmości prywatnych właścicieli, samorządów i stowarzyszeń można odwiedzić wyjątkowe miejsca i posłuchać ciekawych historii.
Zapraszamy właścicieli zabytków i atrakcji Żuław do udziału w Dniach Otwartych Żuławskich Zabytków.
Szczegółowych informacji udziela: Marek Opitz, tel. +48 503005625, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Strona 55 z 55