Rodzinne wspomnienia Kazimiery Długołęckiej
RODZINNE WSPOMNIENIA BABCI KAZI
luty 1993
Antoni Głowacki
Wywiad z Panem Antonim Głowackim
Antoni Głowacki: Chciałem to nadmienić, że za dużo się ode mnie nie dowiecie, bo ja przyjechałem późno, w 1954 roku, a osiedleńcy przyjeżdżali tu już w 1946. Nasilenie było w latach 50-tych. Ja później, bo musiałem wszystko zobaczyć, czy jest po co, czy jest możność. Tu był mój brat, który pod koniec 1946 roku się osiedlił. Ale często przyjeżdżałem zobaczyć jak to wygląda, jak tu się żyje. Zauważyłem, że tutaj jest ziemia żytnia, kartoflana i tu jest dostatek, brat miał wszystko. W ogóle - inne warunki.
Klub Nowodworski: I dlatego przyjechał Pan na Żuławy?
AG: Tak. Ja tamtego się wyrzekłem. Chciałem przyjechać wcześniej, ale w tym czasie byłem sołtysem w mojej kolonii i gmina nie chciała mnie puścić, ale brat był przewodniczącym spółdzielni produkcyjnej.
KN: Co Pan robił po przyjeździe na Żuławy?
AG: W tym czasie jak ja przyjechałem, to już był koniec osiedlania. Już w ten czas ziemia się liczyła. Jak się przybyło to oni każdemu przydzielali 6,5 ha. To było bezpłatne i jak przyjechałem, to włożyłem to do spółdzielni. Przywiozłem tu nie za dużo, bo dwie rodziny w wagonie jechały, więc nie było miejsca. Wolno było zabrać jak najmniej. Przywiozłem jednego konia, jedną krowę, chyba z cielakiem, jedną świnię z prosiakami, jedną owcę z dwoma jagniętami, bo nie było miejsca i rzeczy gospodarcze - te domowe. Do pola nic się nie brało, pługa czy brony. Jak przyjechałem to były takie trochę zalane pola, tam gdzie było niżej, tam woda dopiero wsiąkała. A jak przyjeżdżałem jeszcze do brata, to z Kmiecina czy z Solnicy łódką do Nowego Dworu można było dopłynąć. A jak woda opadała, to tam, gdzie niższe miejsce, ryby się roiły. Ludzie żywili się rybami, ptactwem, bo tego było dużo tam, gdzie trzciny powyrastały. Kto tu był, miał krowy, to jak je wygnał i na konia siadał, to widział gdzie trzcina się ruszała, bo ja to widziałem, jak przyjeżdżałem do brata. Z biegiem czasu ziemia się osuszała.
KN: Jak wyglądała podróż?
AG: Wagon był przydzielony. Dostaliśmy 9 zł na dobę dla każdego członka rodziny na życie, a jechaliśmy 3 doby: ja moja mama Paulina i brat. Żona Janina i córka Wiesława oraz synowie z pierwszego małżeństwa – Henryk i Czesław – później dojechali do nas pociągiem osobowym.
KN: Jak Pan poznał żonę?
AG: Jak? Przez kładkę tylko przechodziłem i kawałek lasu. Z jednej parafii, w sąsiedniej wiosce mieszkała. Zanim słonko zajdzie, jedno drugie znajdzie. Wzięliśmy ślub w 1948, ale szybko wdowcem zostałem, bo pierwsza żona, Marianna, była ranna w rękę od miny. Więc z jej siostrą się ożeniłem w 1953 roku. Tak rodzina zarządziła na pogrzebie, żeby dzieci były u cioci. Z resztą, po co ja miałbym brać obcą kobietę?
KN: Jakie były Pana pierwsze wrażenia po przyjeździe na Żuławy?
AG: Ja miałem jedno wrażenie. Bo jakbym miał dwa, to bym tu wcale nie przyjechał. To wrażenie było takie, żeby przyjechać. Jak się wyjeżdżało, to sąsiedzi pytali: „Gdzie jedziesz? Tam ci głowę urżną”. A ja mówię: „A tutaj to nie urżną? I tu przyjdą, i urżną”. Tutaj przyjechałem i było dobrze, krowy miały dobytek, człowiek miał zawsze zajęcie. Tam przyszła wiosna to człowiek z kosą, grabiami, motyką. A tu jednakże od maszyn się zaczęło, w spółdzielni. Lżejsza robota, lepszy wydatek, ale wszystko praca. Bez pracy nie ma kołaczy. Ciężko zawsze było. Pierwsze było ciężkie życie rodziców w lubelskim. Przyszły mokre lata, co posadzili w ziemi, wszystko gniło. I ludzie zaczęli masowo wyjeżdżać. I ojciec zabrał rodzinę do Szczepankowa, w łomżyńskim.
Nas było ośmiu braci, tata dziewiąty jeszcze w sile wieku, nawet może najmocniejszy. Do tego jeszcze 5 koni. Ci starsi jechali z lubelskiego w łomżyńskie wozami, w dwa wozy drabiniaste. Ładowali wszystko na dwa wozy i jechali końmi, jeden koń był, w razie który zasłabnie, jechali tak chyba 3 czy 4 dni. To było ponad 200 km. Jechali bez żadnego kłopotu, bo było zarządzenie, w ten czas ludzie przesiedlali się po I wojnie, był ruch, także konie, krowy można było paść w zbożu urodzajnym, jeżeli gdzieś nie było łąk, tylko, że się zgłaszało do gmin. I gmina pokrywała koszty gospodarzom. Staraliśmy się, żeby nie zboże, jakieś takie zielonki.
I przyjechaliśmy na tę karpinę w łomżyńskim. To pamiętam, że myśmy zbierali tam, wycinali, co trzeba. Drobne my dzieciaki byli, ja miałem 5-6 lat. Na kupę zbieraliśmy drobne i grubsze i wtedy to palili, później te karpiny trzeba było obkopać szpadlem naokoło, korzenie pierwsze podciąć, drąg mocny, para koni i wykręcało się. Było z tym roboty, żeby potem zaorać. Specjalnie ojciec drugi pług kupił!
Ale tu, na Żuławach, ziemia żytnia, kartoflana, popatrzyłem, inne będzie życie.
KN: Jak wyglądała praca?
AG: Dobrze. A jak miała wyglądać? Nie było maszyn jak należy, jak teraz. Ale ziemia nie była ugnieciona, utłuczona, To się robiło końmi. Nareszcie ciągnik spółdzielnia kupiła, takiego bociana. Pierwsze co były, takie duże. Po roku go jakoś kupili, bo jeszcze pamiętam jak końmi oraliśmy. W 1957 spółdzielnia się rozwiązała. A nie była duża, 9 członków, wszystko zgrane, pracowite chłopy. Praca była podzielona na dniówki. Jednego dnia wykonać tyle i tyle brony czy orki, czy jakieś koszenie albo 1 ha zasiać. Wszystko było zapisywane i jesienią, jeżeli ktoś potrzebował, to dostał przedpłatę, a później, ile kosztowała dniówka, wyliczyli wg tego i dawali pieniądze. Jak spółdzielnia się rozwiązała, to każdy swoją ziemię, swój sprzęt. Ja zabrałem swojego konia i krowę. Chcieliśmy już sami. Uprawiałem buraki pastewne, ale mało. Lepiej było więcej cukrowych, bo jak tęga zima, to liście i wytłoki można było krowom dać. Lnu się tak nie siało, a jak kawałek raz zasiałem, to ludzie się dziwili, co to jest. Rzepak, jęczmień, pszenicę przede wszystkim, a na żyto i owies za ciężka ziemia była.
KN: Czy miał Pan sad?
AG: Tu nie było żadnych przedwojennych drzew. Wszystko ja z bratem sadziłem, jabłonie, grusze, śliwki. Suszyło się owoce, kompoty robiło.
KN: Jak wyglądał dom, w którym zamieszkaliście?
AG: Ten dom, co był dla mnie przeznaczony na końcu wioski, to przyjechał do spółdzielni zza Łomży kuzyn i on w nim zamieszkał, a ja przyjechałem później i mieszkałem tu. To był duży drewniany dom, podwójny. Jak tu przyjechałem nawet płotu nie było, pustka. Ogrodziłem się, to człowiek już się czuł na swoim. Dom był szeroki, były schody wysoko i były puste mieszkania. Bo to było puste po froncie. Był też piec. Wymalowałem go, w piekarniczek szkło włożyłem. Piękny był. Na 1,5 metra długi, 1 metr szeroki, bardzo się dobrze w nim piekło. Chleb i wszystko sami piekliśmy w tym piekarniku. Do młyna w Nowej Kościelnej się jeździło. W 1962 r. zburzyłem dom razem z piecem. I dom postawiłem nowy. Zacząłem budować 2 sierpnia, a na Boże Narodzenie już się wprowadzaliśmy do kuchni i jednego pokoju.
KN: Dlaczego nowy dom? W starym źle się mieszkało?
AG: A co? Mieliśmy mieszkać w starym razem z myszami, pająkami i próchnem, najgorzej? To był podwójny dom, w drugiej części mieszkał mój brat, miał 24 m długości. Ten powstał na fundamentach starego, a brat wybudował sobie nowy obok. Tutaj są poniemieckie fundamenty, 70-80 cm z kamienia. A pod fundamentem są bele. Co pół metra jest położona bela.
KN: A gdy ten dom był rozbierany, znalazł Pan jakieś skarby?
AG: Myślałem, że tak. Gdy kopałem pod komin, żeby potem betonem zalać, ponad metr w jedną, w druga stronę, tak, że wszedłem do środka. Kopię, kopię i kopię, aż tu mi woda sięga. To wszystko stoi na tych belach, Nagle, patrzę, szpadlem tłukę - drzewo? Wołam żonę, że coś mamy, skrzynkę jakąś. Kopię, kopię, a taki kawałek drzewa, czarnego od ziemi i wody. Nie można było siekierą obciąć. A ja to szerzej i głębiej obkopałem, ale nie szło tego wyjąć. Betonem zalane. Te domy były stawiane na takich grubych belach.
KN: Czy jeździł Pan do Nowego Dworu?
AG: Oczywiście, wszystko było w Nowym Dworze. W GS-ie były maszyny, nawozy. Do banku jeździłem bardzo często. W 1954 r., jak ja przyjechałem, to jeszcze Nowy Dwór był trochę głuchy. Na początku, jak nie było gumowców, to kupiłem taki wysoki wóz na żelaznych kołach, taki szeroki, bo polskie wozy to wąskie, a ten był szerszy. Te koła żelazne były mocne, nie do zdarcia. Jak się budowałem, to pamiętam, mówię: „Jedź Jasiu, kup wapna tyle, ile Ci dadzą”- bo to takie czasy były. Budowali się ludzie, to były przydziały. To on mi na tym wozie 4 tony wapna przywiózł. Jak ktoś potrzebował, to co wóz miał stać? Pożyczałem go sąsiadom. Przed wojną i po wojnie, a zwłaszcza w czasie wojny to była ta miłość, współpraca. znajomy, nieznajomy przyszedł - każdy każdemu starał się pomóc. Nawet w czasie wojny byli szpicle, ale jak był, to wszyscy wiedzieli kto. Ale przypuszczalnie, jeden drugiego starał się ukryć, starał się pomóc po cichu, a teraz jeden drugiego w łyżce wody by utopił i zabrał tylko dla siebie.
KN: Jak się żyło z sąsiadami?
AG: Dobrze. Ja byłem w spółdzielni, ale ten co nie był, jak my coś robiliśmy, to przyszedł i pomógł, np. wywieźć gnój. Jemu się też pomogło. Nie podliczali, co do grosza. Jak był ten pierwszy ciągnik Zetor w spółdzielni, to dzień i noc orał, wymienialiśmy się i pomagaliśmy sąsiadom. A dzisiaj przeważnie każdy ma ciągnik i czasem niektórzy roboty nie zrobią. Ziemia cięższa, suszona. Teraz tym zetorem nic by nie zrobił.
Córka: Jak my tu budowaliśmy dom w 1962 r., to mieszkaliśmy u sąsiadów. Bardzo mili państwo. Parę miesięcy u nich mieszkaliśmy.
KN: Jakie tutaj były drogi?
AG: Po drogach polnych w ogóle nie można było przejść. Krowa jak czasem szła, to się przekręciła i do rowu wpadła. Błoto po kolana. Dobrze, że miałem ten wysoki wóz. Żeby jeździć do kościoła, to zrobiłem taką bryczkę.
KN: Co mógłby Pan powiedzieć o Nowym Dworze w latach 50, 60?
AG: Nowy Dwór był taki, że jak się z jednej strony spojrzało, to miejscami na drugą stronę zajrzałeś. Były ulice, te starsze domy. Niektórych ulic nie było. Była na Stegnę droga, na Marzęcino. Teraz się rozbudowało, tak jak Kmiecin. Jak przyjechałem, to domy można było policzyć na palcach jednej ręki. Teraz jest więcej. Tam, gdzie budował się bank spółdzielczy, teraz plac Wolności, było kilka domów. Tam len i rzepak skupywali, olejarnia stała. Jeździłem do Nowego Dworu, znalazłem coś, co było potrzebne i kupiłem.
KN: W jakich sklepach?
AG: Na przykład w sklepie żelaznym, tam można było znaleźć wszystko. Tam się kupowało pług, bronę. A później wybudowany został GS, tu gdzie się wjeżdża do Nowego Dworu, te pierwsze budynki, gdzie jest zajezdnia kolejek, po drugiej stronie. Tam sprowadzali większe rzeczy. Po drzewo jeździłem do Elbląga, później była składnica na ul. Polnej.
KN: A gdzie była mleczarnia?
AG: Mleczarnia była w Kmiecinie. Później wybudowali tę w Nowym Dworze. Tam robili takie okrągłe sery. A w domu się robiło twarogi tylko.
KN: Gdzie można było kupić zwierzęta?
AG: Część się kupowało, a część sama się ulęgła. Najpierw kupiłem świnię zarodówkę w Malborku, bo tam był spęd. I z tych świń miałem hodowlę. A później w Nowym Dworze można było dostać zwierzęta. Albo przyjeżdżali na podwórko. Pamiętam jak kupiłem tę pierwszą maciorę, to 12 loszek miała. Cztery z nich odpadły, więc uchowało się osiem loszek reprodukcyjnych. Pamiętam, że premię dostałem i dobrze zapłacili. Chęci nabrałem i szło dalej. Po owce jeździłem z zootechnikiem do Waplewa. Owce się hodowało na wełnę. To tylko nos był czysty i nogi od kolan, a reszta wełna. Bo to były kenty (rasa owiec). Jeszcze były merynosy, ale kenty lepsze, bo spokojniejsze.
Jak ja przyjechałem, to ludzie się polem zajmowali a nie sklepami. Człowiek chował tyle, co musiał. Najpierw trzeba było w polu zrobić, dach naprawić. Do kolan były koleiny. Jak PGR miał ciągniki, pole mieli poza tą drogą, to jeździli, gdzie się dało. Na na niektóre drogi sami gruzu nawieźli, bo na kołdunie utknął. Różnie to było. Bez pracy nie ma kołaczy.
KN: Co jadaliście?
AG: Wszystko, co się dało. Był ogród, a tam: kapusta, fasola, wszystko się siało. Ci pierwsi, co tu przyjechali, to do garnka wkładali to, co się znalazło w tych rogożach i trzcinach: ryba jakaś, dzikie kaczki, gęsi. A my to już mieliśmy trochę swoich produktów.
KN: A w niedzielę, na obiad...?
AG: Kartofle, kartofle i żur, to polskiego obiadu wzór. A do tego kawał łydki, bo teraz to frytki. Wszystko się jadło swoje, świnie, kury były, ale nie mieliśmy kaczek czy gęsi, bo tu wody blisko nie było. Był tylko rów koło kościoła. A jak ktoś miał kaczki lub gęsi i poszedł na te łąki, musiał jeszcze za dnia spędzać z rowu, bo lisy krążyły.
EK: Jakie jest Pana ulubione ciasto?
AG: Moje ulubione ciasto to drożdżowe. Najbardziej mi smakowało. Ale zawsze potrzebny był nóż, bo zębami się nie dało ugryźć. Jak statek, blacha wysoka, to ciasto jeszcze raz tyle urosło. Jajkiem po wierzchu, to wtedy najlepiej. Makowce się też robiło, jak mak był siany. Czasem sialiśmy go bardzo dużo, bo się opłacało.
KN Pana ulubione danie to...?
AG: Każde lubię. Najlepsze takie, żeby za dużo czasu nie zajmowało i zębów nie połamało. Kartofle polane swojskim sosem z mąki, tłuszczu, do tego coś z ogrodu: sałata, buraczki, liście młode. Młode najlepsze, żona młoda też lepsza.
KN: Proszę opowiedzieć o Wigilii?
AG: Musiało być 12 postnych potraw: śledź, jajko, dania z ziemniaków, grzybki. Wszystko się liczyło: cukier, chleb, kapusta, fasolka, kompot z suszu, pierogi z twarogiem, kapustą. A trzynasty talerz dla wędrowca. Ja nie pomagałem w kuchni, bo tam tyle kobiet, bałem się, żeby wałkiem nie dostać. Jedynie mak kręciłem, to siostry i mama mówiły: ty wszystek wyjesz, zanim wykręcisz. To były takie doniczki gliniane - makutry, w nich się razem ucierało wałkiem cukier, wodę, mak, który wcześniej dobę leżał w wodzie, żeby był bardziej miękki. To były dobre czasy! A jakie to były dobre, Boże Bożyczku, najlepiej było żyć przy cycku... Nie robił, a karmili, jeszcze krzyczeli, że nie je.
KN: Jakie jest Pana najmilsze wspomnienie?
AG: Różnie było. Najmilsze to nawet nie było kiedy. Szkoła do 14. roku życia (1930), po szkole dużo roboty, a w domu trzeba pomóc. Jak do szkoły chodziłem, to mnie słonko nigdy nie budziło. Przy gospodarstwie jak się chce mieć wszystko zrobione, to niestety, a już bracia niektórzy żonaci byli. Ale dnie były dłuższe. Nawet w Sybilli: “Godziny policzone i dnie skrócone”- to sam czytałem. Trzeba było wstać rano, krowy napaść, przygnać do domu. Jak duża rosa, to pasło się w seradeli lub w koniczynie. Najeść się i 3 km do szkoły na 8.00. Należało przyjść na czas, bo ile minut było spóźnienia, tyle trzeba było klęczeć gołymi nogami na grochu. Nie wolno było krzyknąć, a jak ktoś się poskarżył, to w domu dostał lanie jeszcze. Każdy musiał umieć. Jak ktoś się nie nauczył wiersza na przykład, to musiał siedzieć po lekcjach dotąd, aż się nauczył. Do dziś pamiętam “Królowej anielskiej”! Dwie godziny siedziałem. Musiał się uczyć, bo inaczej w kącie laga stała. A nie jak dzisiaj. Po siedmiu klasach szkoły mógł być wójtem. Był wysoki poziom. Pamiętam rok czasu wprowadzili w oddziale szóstym iksy i ipsylony. Takie narzucili, a nawet nauczyciel się w tym gubił. Ale było podane i każdy się musiał nauczyć. Każdy musiał znać wszystkie stolice Europy, ile państwa mają mieszkańców, główne rzeki, pasma górskie, wyspy, półwyspy. Trzeba było wiedzieć, ile ludności jest w Ameryce czy Meksyku. Z historii i geografii to było kilka kartek do nauczenia się na pamięć. Niektóre informacje do tej pory pamiętam: Anglia już wtedy miała 45 mln mieszkańców, Niemcy 64, Polska 33, ZSRR 180.
KN: Jaki był Pana ulubiony przedmiot w szkole?
AG: Wszystkie lubiłem, ale najbardziej to chyba tę lagę (śmiech)! Historia była ciekawa, geografia, rachunki. Mój brat był nauczycielem, przed wojną był nawet inspektorem czy wizytatorem. Na wakacje przyjeżdżał do domu, był pod ruską granicą, w Perebrodach koło Pińska. Czasem mi dał jakąś książkę, wytłumaczył. Raz mi objaśniał rachunki, bo w szkole, żeby wykonać takie zadanie, trzeba było całą tablicę zapisać. Wynik się w rogu zaznaczało i jeszcze dalej pisać. Ja to umiałem, ale brat powiedział, że w szkole może mi zaszkodzić, a w domu tak mogę liczyć i było mi łatwiej. To już była siódma klasa. Nauczycielką rachunków była żona kierownika. A on uczył geografii i historii. Był wspaniałym nauczycielem. U niego się zawsze umiało. Jak zaczął o królu, to skończył na żebraku.
Pewnego dnia pani napisała na tablicy zadanie. Poszedł jeden i pisał, pisał, pisał. Całą tablicę już prawie zapisał. A ja do kolegi na ucho, że ja bym to zrobił inaczej. Ale pani to usłyszała. "Głowacki, coś ty powiedział?" Ja odpowiedziałem, że szkoda kredy i bałamuctwa, znam lepszy sposób. Ona się zdziwiła, rzuciła kredę koło tablicy i wyszła. Nasza szkoła mieściła się we wsi, poza kościołem wynajęty pokój. Szkoła była mała, więc tam chodziliśmy. Poszła tam do szkoły, do męża. Za chwilę wróciła ona zapłakana, mąż i kat szkolny, Michalczyk, a w ręku niósł lagę. Śmiali się ze mnie: „Chyba ty dostaniesz". „Ja nie wiem, czy dostanę, wytrzymam". Oni spokojnie, a ona krzyczała. Pan kierownik zapytał: „Co się stało, o co chodzi?". To ja powiedziałem, że pani zaczęła pisać zadanie na tablicy i koledze powiedziałem, że szkoda kredy i czasu, bo można to zrobić inaczej. Pan się zaciekawił, bo sam nie wiedział. Kazał mi podejść do tablicy i rozwiązać zadanie. Ja to szybko obliczyłem, pół tablicy zapisałem, wynik w rogu zapisałem. Oni zaskoczeni: „Skąd ty to wiesz?" Ja zapytałem, czy zna mojego brata, bo on już wtedy był nauczycielem i oni się znali. Do żony powiedział: „Wiedział, powiedział, daj mu spokój", a do mnie: „Słuchaj, czy nauczyciel uczy źle, czy dobrze, zachowaj to dla siebie. Zrób tak, jak ci jest wygodnie, ale na papierze musi być tak, jak on uczy". I na darmo tę lagę niósł.
Po szkole człowiek wracał do domu, a tam czekała robota na niego, bo nie było radia czy telewizora, to czasem młodzież się zeszła i też wesoło było. Nie to co teraz, każdy w kącie.
KN: Czym się zajmowała młodzież?
AG: Śpiewali, zagadki, fanty, zabawy, np. „budujemy mosty” to nawet starszych zapraszali. A jak były fanty, to jeden zbierał od każdego po fancie. I jak ten fant osądzić? Tak, żeby nie wygrał. A fant trzeba było odzyskać. Ja pewnego razu powiedziałem, że dotknę nogami sufitu. Wszyscy się śmiali, dobrze, że dziewczyna nie dostała takiego zadania! Jak to młodzież!Mówią do mnie: „Pokaż!” Wziąłem krzesło, obróciłem do góry nogami i przystawiłem do sufitu. Pytam się ich: „Co to, nogi? A oni, że tak. I tak to było.
Wybuchła wojna, przyszedł obowiązek Polaka. Była ochotnicza AK. Tam nie było poboru. A ochotnik więcej zrobi niż ten poborowy. Zawiązało się, a przy gospodarstwie przychodzą i mówią: „Rzuć wszystko. Pewnie chciałbyś do dziewczyny lecieć? Ale tam musisz się stawić.” I też nie. A po wojnie? Nie było czasu. Nie było nawet, gdzie stołek postawić. Tu postawisz i już zaraz trzeba było uciekać.
KN: Jak spędzaliście czas wolny już tu, na Żuławach?
AG: Jak były jakieś imieniny, to chodziliśmy z żoną, ktoś coś zagrał. Jak się jechało do GS-u na kontrolę, to w Nowej Kościelnej odbywała się uroczystość. Jeździliśmy razem do Nowego Dworu. I byliśmy w Stegnie raz. Ale nie było kiedy jeździć, bo zawsze robota była. A w niedzielę - kiedy? Obrządek, kościół,
KN: Czy spotkał Pan tutaj w 1954 roku jeszcze jakichś Niemców?
AG: Nie pamiętam, ale były zniemczone rodziny. Jeszcze może są. Dużo takich było.
KN: Jak wyglądały akcje przeciwpowodziowe?
AG: Była akcja, ale w Polsce, moim zdaniem to wszystko robi się za późno. Niby było wszystko zorganizowane, ale to było tylko gadanie. Na Osłonce byliśmy: ja z kolegą, bo tam wał był słaby. Były dyżury, ale jak się woda przelewała, to wszyscy jechali. Trzeba było jechać, jak woda miejscami przerywała wał. To nie tylko my, ale tam było sporo ludzi. Tam były dziesiątki. Worków nie ma. Jak worki się znalazły - piachu za mało. No i czym tam kłaść? Jeżeli w worek nasypiemy ziemi i dziurę załatamy, to za chwilę ziemi nie będzie, bo wypłucze. I czym to zatkać? Ten Paweł jeździł detem na gąsienicach, to my tam rzucaliśmy, co było, a on jeździł po tym i ubijał. Trochę się udało. Tak wyszło, że ta fala w tym czasie jakoś sama przez się odwróciła. I to uratowało.
KN: Kto pilnował poziomu wody?
AG: Tam to nie wiem. Tutaj, na Tudze to było kilku z Kmiecina. Oni mieli nakaz, żeby pilnować.
KN: Czy czuje się pan Żuławiakiem?
AG: Teraz tak, przecież mieszkam na Żuławach.
KN: A co to dla Pana znaczy być Żuławiakiem?
AG: Osadnik na odzyskanych ziemiach.
KN: Co według Pana jest symbolem Żuław?
AG: Polepszenie bytu, bo tam człowiek inaczej żył. Tam nie wyda ziemia to, co tu, chociaż wszędzie coraz mniej płacą. Mój charakter jest taki, że trzeba komuś i sobie pomóc, żeby było lepiej. I z tej racji przyjechałem.
KN: Czy chciałby Pan wrócić tam, gdzie mieszkał przed wojną?
AG: Jednakże wilcza natura ciągnie do lasu. Ale po co ta pojechać? Chyba, że wygonią stąd.
KN: Jak Pan ocenia pokolenie swoich rodziców?
AG: Wszyscy byli dobrzy. Jeden drugiemu pomagał. Jak gdzieś był konfident, to choć się krył, wiedzieli o nim. I jego się wystrzegano. Najważniejsza była dla nich praca. Nie ma pracy, nie ma kołaczy. Tata mówił do nas: „Tak żyjcie, żebyście nikomu nie mówili „Panie Boże, dopomóż.” My po sobie, coś się tacie pomyliło, przecież do kościoła chodzi. A on: „To was dziwi, ale wcześnie wstańcie, róbcie na polu, jak będą ludzie szli, niech wam mówią, a nie wy ludziom, to będziecie mieli dobrze.” I to prawda.
KN: Co chciałby Pan przekazać młodemu pokoleniu?
AG: Polak powinien szanować ojczyznę, religię, być człowiekiem kultury. Dawniej się mówiło: „Niczym Sybir, niczym knuty, ni cielesnych tortur król, lecz narodu duch zatruty, to dopiero bólów ból.” Człowiek powinien szanować ojczyznę, pamięć o swoich, swoją kulturę i swoje życie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Bo ja, co przeżyłem w swoim życiu, to zawdzięczam przeważnie Matce Bożej. Bo bez Boga ni do proga. Ile razy byłem w matni… Jak się niebezpieczeństwo zbliża, to człowiek się boi. „Zabiją mnie, czy będę ranny? “ Ale jak już się zbliży, to człowiek jest zimnokrwisty. A ratuj się sam, bo jak nie, to ciebie zabiją. Ale ja nie miałem styczności, doświadczenia w bojach. Trochę na Czerwonym Borze, ale to była zgrupowana ucieczka, niemieckie samoloty. Dużo razy mundur na plecy brałem, trzeba było. Byłem w formacji jako łącznik i zwiadowca. I też musiałem się pilnować, uważać.
KN: Dziękujemy za rozmowę.
AG: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziły Ewelina Kujawska, Marzena Bernacka-Basek, Agata Szewczyk
Kazimiera Długołęcka
Wywiad z panią Kazimierą Długołęcką
Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?
Kazimiera Długołęcka: Urodziłam się w powiecie wieluńskim, województwie łódzkim. Urodziłam się w Siemkowicach 14 lutego 1919 roku. Moja mama nazywała się Jadwiga Szlenk, a tata Stanisław Ryś. Miałam dwie siostry i brata. Siostra jedna była Franciszka Rakowska, a druga Zofia Augustyn. Brat nazywał się Roman Ryś i urodził się w 1910 roku. Franciszka była ode mnie 10 lat starsza, a Zofia o 6 lat. W Sosnowcu ukończyłam trzyletnią szkołę zawodową krawiecką - trzyletnią i miałam iść dalej się uczyć jeszcze, ale wojna wybuchła i już ta wojna wszystko przerwała, bo zostaliśmy wysiedleni z gospodarstwa i już nie było warunków. Jak to mówią, już wtedy cała rodzina została rozerwana. Na naszym gospodarstwie od siódmego roku życia musiałam te gęsi pilnować i paść. Wypędzało się je na pastwiska. Jakiś kilometr trzeba było iść. W szmatkę lnianą zawinęła mi mama kawałek chleba, posmarowany masłem i w nim dołek zrobiony, a w środek włożone trochę sera i to była moja potrawa. A moje gęsi tak mnie raz obsiadły i ten chleb zjadły.
KN: Proszę opowiedzieć, co się działo z Panią w czasie wojny.
KD: Jak zostaliśmy wysiedleni, to ja pracowałam u Niemca. Musiałam pracować. Ta cała gospodyni była alkoholiczką, a na mojej głowie było prowadzenie całego gospodarstwa, to znaczy się kuchnia, 10 świń, 8 krów do wydojenia no i gospodarzenie, kucharzenie wszystko.
KN: Daleko od domu Panią zabrali?
KD: Nie, na początku pracowałam w Siemkowicach. A później, jak było przyjęcie u tego Niemca i ta Niemka zobaczyła, jak ja to wszystko mam zorganizowane i potrafię robić, to wzięła mnie do Wielunia i byłam u starosty. Tak jak mówiłam gospodyni zawsze była pod brałszem. Trójka dzieci była na mojej głowie. Do tego całe gospodarstwo: gotowanie, pranie, przecież paranie nie było takie jak dziś w pralce, tylko trzeba było ręcznie na tarze…
Jak się wojna skończyła to ci Niemcy uciekali i taki olbrzymi wóz załadowaliśmy rzeczami i trójka dzieci była i dziadkowie , do tego jeszcze my – służba – nas ten na ten wóz konny wsadzili i uciekamy. Siedem kilometrów pojechaliśmy i ten woźnica - to był Polak – mówi: „Podkowy się koniom rozkuły”. No to zjechał na bok i poszedł te konie podkuć, to już się opóźniło trochę. Ujechaliśmy jakieś 7 km jeszcze, bo to było 13 km za Wieluniem i ja wiedziałam, że mam tam w okolicy koleżankę. Więc jak żeśmy już tam dojeżdżali, to mówię do tej Niemki babki, że mi tak nogi zmarzły, bo to był styczeń 20 stopni mrozu i mówię, że muszą mi się nogi rozgrzać i zaczęłam pieszo iść. A tam szły tłumy ludzi, całe drogi zapakowane wozami, bo to Niemcy uciekali przed Rosjanami i ja po prostu się zgubiłam celowo pomiędzy nimi. Poszłam do domu koleżanki i u niej przeczekałam dwie noce. Później, wracając, to już szłam tylko rowami, po boku, bo drogi były ruskimi zapakowane, pełno Rosjan jechało. Bałam się, bo gwałcili kobiety. Po drodze weszłam jeszcze do tego domu niemieckiego, w którym służyłam. Widziałam, że w piwnicy wszystko było porozbijane. Miałam tam mnóstwo półek, a wszystkie zapełnione wekami na zimę. Nie uwierzy pani, wszystko było porozbijane. Ruski to zrobili. Nie umieli ich otworzyć, porozbijali i powyjadali, co się da. I mówię: „Boże kochany, tyle zostało z mojej pracy!” Takie są wspomnienia, ale to już, jak to mówią, zaciera się i człowiek nie pamięta . Doszłam jakoś szczęśliwie do Wielunia, nikt mnie nie zaczepił. Sama jedna z różańcem za szyi, bo różaniec założyłam, bo mówię: „Matka Boża mnie uchroni”. No i tak doszłam do Wielunia.
KN: Po wojnie wszyscy wróciliście na swoje gospodarstwo?
KD: Tak, wróciliśmy wszyscy. Ale nie było nic, cztery ściany i nic więcej, ani inwentarza , ani nic nie było, bo wszystko Rosjanie zabierali. To panie widziały taki film, jak Rosjanie pędzą te stada krów, bo to im się wszystko podobało. To już jest historia. Ale cóż, myśmy trafili z powrotem na to swoje gospodarstwo. Gdzieś tam ojciec za litr wódki wycyganił jakąś krowinę, potem konia, no i tak się zaczynało z powrotem gospodarzyć.
KN: Dlaczego przyjechała Pani na Żuławy?
KD: W czasie wojny pracował tu mój szwagier - mąż siostry. Był celnikiem w Szymankowie. Nazywał się Ludgard Rakowski, jest tam w Szymankowie nawet jego tablica. Po wojnie tu wrócił i zamieszkał w Nowym Dworze. W domu n obecnej ulicy Sikorskiego, w starym domu naprzeciwko domu towarowego, gdzie dziś na dole jest obuwniczy, a dawniej na górze był fotograf. Jego syn, Jacek Rakowski, był architektem i pracował tu w gminie. Ludgard mnie namówił i przyjechałam w 1948 roku. Byłam młoda wtedy, jechaliśmy autobusem, takim wojskowym, gdzie tylko u góry okieneczko było, a tak to plandeką był nakryty. Rozśpiewani jechaliśmy, piosenki takie powstańcze śpiewaliśmy, chociaż zakazane były, bo to przecież UB… Rozśpiewana brać była, a ja byłam młoda...Od Gdańska do Nowego Dworu to ta droga szła jak taka jedna wstęga wśród trzcin zarośniętych. Zarośnięte było wszystko trzcinami i zalane wodą. Jak tu przyjechaliśmy, to 2 dni w tygodniu - sobota i niedziela - nie obchodziło ich, czy ma się dzieci, czy nie, musiałam nająć kogoś do dzieci, żeby się opiekowali, a ja szłam trzciny wycinać. Musieliśmy ręcznie te wszystkie trzciny wycinać, żeby Żuławy użyźnić i uprawić. Takie były tu powojenne początki Nowego Dworu. Na początku mi się tu nie podobało przez te trzciny. Dopiero później, zaczęły się uprawy i to już życie inne się zrobiło.
KN: Gdzie Pani zamieszkała po przyjeździe do miasta?
KD: Najpierw w ceglanym domku na obecnej ulicy Krótkiej. Wtedy już w 1949 organizował się w Nowym Dworze Cech Rzemiosł Różnych i zaczęłam tam pracować jako księgowa. Bo wie Pani, ja dobra w rachunkach byłam, chociaż rachunkowości nie kończyłam, ale w tej szkole krawieckiej miałam świetnego matematyka. Wszystkie rachunki miałam w jednym paluszku. Miała propozycję nawet, by iść do powiatu do finansów, ale mój mąż był bardzo zazdrosny i po prostu nie wypuszczał mnie z domu. Miałam dzieci wychowywać i to wszystko.
KN: Jak poznała Pani męża?
KD: Prowadziłam też rachunki w masarni. A mój mąż wtedy tam pracował i tak się poznaliśmy. Na randki nie chodziliśmy, po prostu spotykaliśmy się w pracy i potem wzięliśmy ślub. Podobał mi się, był przystojny. O, widzi Pani na zdjęciu… Ślub wzięliśmy w lutym 1950. Mieszkaliśmy razem na Krótkiej, ale potem walizka mięsa załatwiła sprawę i dostaliśmy to mieszkanie na Kościuszki. Wcześniej tu mieszkał burmistrz, tyle że w całym domu. A przed wojną podobno był to dom dentysty. Teraz jest on podzielony na pół dla dwóch rodzin. Najpierw dostaliśmy taki przydział od miasta, ale potem sprzedawali, bo nie mieli pieniędzy na remonty.
KN: Mówiła Pani, że mąż był bardzo zazdrosny…
KD: Bardzo, nie dał mi pracować w tej księgowości. I wtedy w 1956 założyłam zakład krawiecki, i uczennice miałam, i w domu szyłam, i opiekowałam się dziećmi. Zakład dobrze prosperował, uczennice zdawały potem egzaminy czeladnicze. Mam dwoje dzieci: córkę i syna. Córkę urodziłam w 1950 roku a syna dwa lata później. Syn się wyuczył na lekarza i jest ordynatorem na wydziale położniczo-ginekologicznym, a córka został w Nowym Dworze. Ale już ponad 40 lat jestem wdową. Mąż umarł w 1973 roku.
KN: Czy jakieś szczególne zwyczaje przyniosła Pani na Żuławy z rodzinnych stron?
KD: W ostatki to musiały być pączki, a na Wigilia to musiało być 9 lub 11 potraw. Zawsze nieparzyście. Gotowałam kapuśniak, czyli zupę z kwaszonej kapusty, ale musiała być czyściutka, bez żadnej kapusty, tylko sama ta kwaśnica zagotowana. Gotowałam też grzybową i żurek. Wszystkie zupy na Wigilię. Ponadto musiała być kapusta z grzybami i ryba jakaś. Zazwyczaj już na Żuławach był to karp albo pstrąg, ale najczęściej to karpie. Jak ja karpia przyrządziłam, to jak to mówią, paluszki lizać. Robiłam też dużo przetworów: kapustę zawsze kisiłam sama na zimę w słoikach, buraczki i inne warzywa, tak, żebym nie musiała chodzić do sklepu. Robiłam też ogórkową i szczawiową.
KN: Skąd miała Pani produkty?
KD: Cały ten plac za oknem, aż tam do sąsiadów, to był mój ogród, były tam drzewa. Po Niemcach zostało dziesięć drzew owocowych: jabłonie, gruszy i śliwy. Reszta przeze mnie sadzone. Ja tu miałam zawsze około 100 kg wiśni. Jak zabrali ogród, to ludzie powycinali te drzewa i nic już nie ma. A do dziś by owocowały... To były bardzo dobre gatunki: szara reneta, złota reneta, kosztele, grusza bergamotka.
KN: Jak spędzaliście wolny czas?
KD: Jeździliśmy na przykład nad morze do Stegny pociągiem. Na plaże żeśmy jeździli, ale trzeba było wszystkie tobołki zabrać, bo przecież nie było tam nic. Kobiety tu z Nowego Dworu kapusty naszatkowały, nagotowały bigosu i z tym jeździły na plażę i handlowały.
Do picia to braliśmy swoje, jakieś kompoty albo naleweczkę. Ja sobie sama robiłam nalewki owocowe. Zasypywałam owoc cukrem i jak już puściło dobrze sok, to zalewałam to wódką czy spirytusem, potem postało, odlewałam i było.
KN: Jak układało się Pani z sąsiadami, żyła pani z nimi w zgodzie?
KD: Tak, zawsze w zgodzie, szczególnie z tymi najbliższymi. Tu za ściana miałam dobrą sąsiadkę, potem też inną, z tamtej strony. Z nią to zawsze żeśmy razem na grzyby chodziły, na jagody różne zbierać.
KN: Czy czuje się pani Żuławianką?
KD: Człowiek się przyzwyczaja, tu stworzyłam swój dom i teraz czuję. Jak się założy rodzinę, jeśli warunki są możliwe, to swój świat można stworzyć. Mnie się tu dobrze żyło. I są takie rzeczy wyjątkowe, jak na przykład połączenia wodne. A sama ta nasza rzeka Tuga, przecież tworzy piękno, jest gdzie wyjść, jest gdzie popatrzeć. Dawniej często pływałam w Tudze, chodziłam nad rzekę z dziećmi, jakieś trzy kilometry za miasto w stronę Żelichowa. Tam jest bardzo ładny rozlew Tugi i można się pokąpać.
KN: Co przekazałaby Pani młodemu pokoleniu?
KD: Żeby strzegli wolności Polski, jak największego skarbu, bo jednak w wolnym państwie to można żyć w biedzie i w rozkoszy i we wszystkim, a w niewoli to już nic. Żeby bronić wolności, jak największego skarbu.
Wywiad przeprowadziły: Ewelina Kujawska, Dagmara Palińska, Marzena Bernacka-Basek
Rodzinne wspomnienia Kazimiery Długołęckiej
Natalia Adamska
Wywiad z Panią Natalią Adamską
Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o swoim rodzinnym domu.
Natalia Adamska: Urodziłam się na Kujawach, w rodzinie Rybackich. We wsi Spoczynek mój tata miał dość duże gospodarstwo, kilkanaście hektarów lasu, łąkę i pole. Wszystkiego było 37 hektarów. Ojciec chował dużo krów, były też konie. Ciągników wtedy nie mieliśmy. Miałam pięcioro rodzeństwa: czterech braci i siostrę, ja byłam najmłodsza. Bracia już wymarli. Jeden, najmłodszy, umarł zaraz w pierwszych dniach wojny. Był chory, ale nie można było się ruszyć nawet do doktora. Rodzicie czekali z nim do rana. Jak już pojechali, za późno było.
To było dla nas nieszczęście, bo moi rodzice to dbali o nas, do szkoły musieliśmy wszyscy chodzić, ojciec nas gonił. Przed wojną skończyłam pięć klas, a szóstą i siódmą dopiero po wojnie, bo w czasie okupacji nasza szkoła była zajęta przez Niemców.
KN: Nie było możliwości kontynuowania nauki w czasie wojny?
NA: Czasem pożyczaliśmy książki księdza, bo on miał dużą bibliotekę. Jak wybuchła wojna, to on wszystkie swoje książki ukrył u naszego sąsiada, podobno to jego syn był, i my korzystaliśmy całą wojnę z tych książek. Księdza szybko Niemcy zabrali, a książki zostały. Trzeba było oczywiście po kryjomu je czytać, bo by się to mogło źle skończyć, gdyby wpadli Niemcy.
W czasie wojny to ja głównie w gospodarstwie pomagałam, w 1939 miałam już 12 lat. Ciężko było, bo jeden brat umarł, najstarszy zginął w łagrach, kolejny się ożenił i wyjechał, czwartego zabrali do wojska. Została mama, ja, siostra i ojciec i wtedy było ciężko. Siostra potem wyemigrowała. Dopiero, jak brat wrócił z wojska, bo brak było rąk do pracy w gospodarstwie, ożenił się, to się polepszyło. Mieszkałam w rodzinnym domu do 1950. Miałam wtedy 23 lata.
KN: Wróćmy jeszcze do czasów wojny, pamięta Pani, jak przyszli Rosjanie?
NA: Ooo, to było okropnie. Jechali do dworu w Konecku, prowadziła do niego brukowana droga. Chcieliśmy to zobaczyć, ale ojciec nie dał nam wyjść w ogóle, bo już ich znał z I wojny. My chcieliśmy lecieć tam, zobaczyć Rusków, a ojciec : „Ani mi się ważcie! Nikt nie pójdzie ich zobaczyć! Ja ich znam dobrze.” A trzeba było dziewczyny chronić, bo to taki dziki naród po prostu. Ale oni później się rozeszli wszędzie. My mieliśmy cztery konie, to wszystkie zabrali, a zostawili nam takiego kulawego. Nogę miał tę przednią taką obandażowaną i oni na takie gospodarstwo jednego konia nam zostawili. Rosjanie spali w tym Konecku, szafy przewracali, w szafach spali, do lustra strzelali. Taki dziki naród był. Ale ci oficerowie nie. Ci oficerowie, jak tam tak się rozeszli na naszą wieś, to u mamy przyszli się stołować, to już tak elegancko sztućcami się posługiwali. Ci inni, ta dziczyzna, to jak mama nasmażyła im jajek, postawiła na stół w misce, to oni pazurami się na to rzucali.
KN: Po wojnie wróciła Pani do szkoły?
NA: Tak już w marcu zaczęłam chodzić do szkoły. Szóstą klasę zrobiliśmy w 5 miesięcy. A potem cały rok siódmą. W szkole mieliśmy mapę, była tablica, był globus. Z przedmiotów mieliśmy przyrodę, polski, geografię. Bardzo lubiłam geografię, lubię do dziś. Jeszcze jak córka Jadwiga wyjeżdżała na wycieczki, to ja palcem po mapie jeździłam. Lubiłam też historię i bardzo lubiłam czytać książki historyczne, ale najgorsze to było daty spamiętać. Były też zajęcia praktyczne, gimnastyka, plastyka i śpiew. Zawsze w szkole mieliśmy nauczyciela grającego na czymś. Jak ja chodziłam, to na skrzypkach grał jeden nauczyciel i my uczyliśmy się śpiewać i tańczyć. Walca, tango, kujawiaka, oberka. U nas nie było chłopaka, żeby nie umiał tańczyć. A tutaj, nie potrafią.
KN: Proszę opowiedzieć o harcerstwie.
NA: To było świeżo w czerwcu 1945 roku. Założyliśmy grupę przy szkole. Ale nie mieliśmy mundurków wtedy ani nic, bo to było zaraz po wojnie. Nie było nawet możliwości kupić gdzieś. Spotykaliśmy się przy ognisku i opowiadaliśmy sobie historie z czasów wojny.
Co się stało w roku 1950?
NA: Wyszłam za mąż i przyjechałam za Żuławy. Razem z mężem Stanisławem. Maż w 1945 wrócił z niewoli i w 1948 roku przyjechał tutaj. Znałam mojego przyszłego męża jeszcze przed wojną. Mieszkał w sąsiedniej wsi, nazywała się Święte. Do wojska poszedł w 1 938 i tam zastała go wojna. Był w obozie pod Krakowem. Mówił, że tam były trudne warunki, było tylko ogrodzone drutami pole, trzymali ich tam dzień i noc. Nie mogli się umyć. Bardzo im dokuczały wszy. Gryzły ich, nie mieli możliwości się umyć ani nic, to zdejmowali te koszule, kopali dołki i zakopywali na noc. Robactwo się w jedną kupkę zbiło i rano oni to strząsali i ubierali z powrotem. Takie miał wspomnienia. Ale po wojnie przyszło nowe życie i przyjechał na Żuławy za pracą. Od razu dostał się do kolei. Pracował tam do emerytury.
KN: Gdzie zamieszkaliście?
NA: Mąż zaraz dostał przydział na dom, kazali sobie wybierać. Kolega męża już tu mieszkał w okolicy, więc wziął go i mówi: „Chodź tu, ja cię zaprowadzę do tego domu”. Tu w 1948 mieszkała jeszcze Niemka z córką. Potem je wywieźli razem z innymi Niemcami, jak ja przyjechałam w 1950 już Niemców tu nie było i wtedy już wszystkie domy były zajęte.
KN: Dlaczego mąż wybrał właśnie Żuławy? Nie protestowała Pani?
NA: Pewnie, że tak. Wolałam mieszkać na Kujawach, ale brat już zajął się gospodarstwem. A mój mąż, jak wracał z niewoli z kilkoma kolegami, to długo jechali, w różnych miejscach się zatrzymywali. Czasem Rosjanie nie pozwalali im dalej iść. Mieli konia i wóz, a na wozie to, co tam zdobyli dla siebie i to wszystko im Ruski zabrali, razem z koniem i wozem. W Gorzowie Wielkopolskim robili za piekarzy, chociaż się wcale na tym nie znali. Jeden z jego kolegów przyszedł potem na Żuławy, dostał pracę na kolei i mąż też tu przyjechał. Na początku to ja byłam ciekawa, jak tu jest, ale później mi się tu nie podobało wcale. Jak zaczął deszcz padać to padał i padał, a potem to błoto... Takie było, że jak żeśmy ziemniaki kopali na ogrodzie, to nie można było nogi wyciągnąć z błota. Ale zostałam, bo musiałam.
KN: Jak podobał się Pani dom?
NA: Były wtedy takie mrozy, a te domki były zimne. Ja to nie mogłam tu wytrzymać. Jak gotowałam, to dziecko brałam do kuchni w wózku, obtuliłam. Szyby były pojedyncze i był jeden piec kaflowy, ładny taki. Ale to później mąż już tu w środku ocieplił, a teraz to już i na zewnątrz jest ocieplony. Nie było łazienki, dzieciom musiałam wody nagrzać na piecu i w wanience wykąpać. Nie było schodów, tylko taka drabinka. Przy domu mieliśmy ogródek. Drzew tu prawie nie było, tylko jedna gruszka taka poniemiecka, ale później nie rodziła i wyrzuciliśmy ją. Uprawiało się każdy kawałek, żeby posadzić ziemniaczków trochę i warzywa, marchewkę, bo dzieci małe były. Próbowałam gotować to, co umiałam z domu. Potem poznałam jedną sąsiadkę i z nią wymieniałam przepisy. Zapoznaliśmy się blisko i jedna drugiej przekazywała, co u nich jedli, co u nas jedli i tak się gotowało. To była taka przyjaźń, jeden drugiemu tak pomagał. Teraz to nie ma już takiej przyjaźni.
KN: Proszę o tym opowiedzieć.
NA: Wieczorami, jak było ciepło, to się wychodziło, czy na ulicę, czy tam z tamtej strony. Przychodzili sąsiedzi. Opowiadaliśmy jeden drugiemu różne rzeczy i tak się spędzało wieczory. Nie było radia, tylko taki głośnik na ścianie wisiał i stale on grał, na okrągło, nawet w nocy. W Wigilię po kolacji też wychodziliśmy z domów, żeby złożyć sąsiadom życzenia i podzielić się opłatkiem. Tak było wesoło, ładnie, dobrze było. A później to już tak ucichało to wszystko i tak jak telewizory nastały…
Początkowo między naszymi domkami nie było ulicy asfaltowej, ani bruku, ani nic, tylko taka polna droga. To takie było błoto jak przyszła jesień czy wiosna, że jak chodziliśmy na różaniec w październiku to wynosiliśmy dzieci na plecach tam na Polną. A chciały tak chodzić, że nam nieraz się już nie chciało iść na ten różaniec, a oni : „Idziemy, idziemy, no to chodźcie”. No i tak się jakoś żyło. Później te kartki nastały, te kolejki. Najgorsze były te kolejki. Jak już coś gdzieś rzucili, a przecież małe dzieci różnych rzeczy potrzebowały, to trzeba było swoje wystać.
KN: Jaką pracę Pani mąż wykonywał na kolei?
NA: Jak były parowozy, to jeździł jako maszynista, a później to już nastały takie spalinowe lokomotywy i cały czas jeździł na tym. Ale dzięki temu, że miał taką pracę, to mogliśmy trzy bilety za darmo, albo 80% zniżki. Jeździliśmy też do kolejowego lekarza do Nowego Stawu, bo wtedy takiego w Nowym Dworze nie było. U nas oczywiście był szpital i tu rodziłam dzieci. Pamiętam nazwisko lekarzy Balej. Pierwsze dziecko urodziłam w 1951, drugie rok później, trzecie w 1953. To jak mój mąż poszedł spisywać do urzędu, piszą i mówią: „Niech pana cholera weźmie, co roku dziecko”. Potem to ja jeszcze chorowałam, w 1989 roku miałam nowotwór. Leżałam dwa miesiące w Akademii Medycznej w Gdańsku. Wciąż mnie tam naświetlali, a potem do Elbląga na kontrole jeździłam.
KN: Jakie zwyczaje przyniosła tu Pani ze swojego rodzinnego domu?
NA: Na przykład na Wigilię przygotowywaliśmy dziewięć potraw. Pamiętam, że mama robiła barszcz albo zupę z suszonych śliwek, z kluseczkami. Później była kapusta z grzybami i ryba smażona, bo my mieliśmy swoje stawy, a w nich szczupaki, karaski, liny i osobny staw na karpie. Na święta, jak był lód taki gruby, to sąsiedzi przychodzili pomagać kuć go i później dostawali ryby za to. Jeszcze pamiętam...pierożki, były z kapustą i grzybkami... Obowiązkowo kompot z owoców. Do dziś robię ten kompot z suszonej śliwki, gruszki i jabłka. Zawsze się uzbierało dziewięć potraw.
Wigilię spędzaliśmy razem z bratem ojca i jego rodziną. Mieszkali 500 m od nas. Przychodzili do nas na kolację. Potem do nich wszyscy znowu szliśmy. I tak noc zeszła. A jak wracaliśmy z pasterki i śnieg był, to rzucaliśmy się tymi śnieżkami, wesoło tak było.
W moim domu rodzinnym jadaliśmy jeszcze kluski kartoflane, takie tarte kartofle z twarogiem i ze skwarkami. Kapusta... Grzybów się nazbierało i suszyło. Potem gotowaliśmy zupy grzybowe. Takie różne rzeczy. Mięsa tak się nie jadło codziennie. Dwa, trzy razy w tygodniu to było dużo już.
KN: Czy Pani gdzieś pracowała?
NA: Zajmowałam się domem i dziećmi. Gotowałam, prałam, miałam ogród. Lubiłam szyć dzieciom ubranka: sukieneczki dziewczynkom, spodnie chłopakom. Później na drutach robiłam szydełkiem, takim czymś się zajmowałam. Ja nigdy nie miałam czasu tak siedzieć bezczynnie, bo ja stale musiałam coś robić. Urodziłam czworo dzieci: Andrzeja, Jadwigę, Eleonorę i Mariana. Pierwsze dziecko chrzcił nam ksiądz Zając. Lubił sobie popić i lubił babki. Taki był. Prosili go ludzie i mąż też go zaprosił. I tak sobie popił i głupoty gadał.
KN: Jak wyglądał Nowy Dwór w 1950 roku?
NA: Miasto jak ja tu przyszłam to było jeszcze pełne gruzów. Przy ulicy Wejhera takie zwały gruzów były, po jednej i po drugiej stronie. Pamiętam, że jak przyjechał biskup pierwszy raz tu do naszej parafii, to ludzie, żeby lepiej go zobaczyć, na te gruzy wchodzili. Na ulicy Obrońców Westerplatte był po lewej stronie piekarz, Połom się nazywał. To było takie starsze małżeństwo, on już przed wojną był piekarzem. Piekli chleb, bardzo dobry, zawsze chodziliśmy tam kupować. A na Boże Narodzenie piekli pierniki takie kolorowe, lukrem kolorowym tak przystrojone. Tak jak przed wojną. Był jeszcze w Nowym Dworze kowal, potem też masarze, rzeźnicy, co wyrabiali swoje wędliny, na przykład Kozłowski na Obrońców, oni takie dobre wędliny robili.
KN: Pamięta pani może jakieś uroczystości miejskie?
NA: Zawsze były obchody 1 maja. Dzieci miały uciechę, bo wtedy przyjechał samochód z kiełbasą i można było kupić. Sprzedawali wtedy na samochodach. I bułki też. Były też kiermasze. Przed rozpoczęciem szkoły, były kiermasze książkowe, można też było kupić coś do ubrania.
KN: Czy czuje się Pani Żuławianką?
NA: Nie żałuję, że tu zostałam, ale chętnie bym wróciła w swoje strony... Mimo wszystko czuję się Kujawianką.
KN: A mąż?
NA: Nie, on nie żałował. Dobrze się tu czuł. Miał kolegów. Tak tu sobie te koleżki popijali, że jeden drugiego szukał. Ale później już dzieci do szkoły zaczęły chodzić i mówię: „Teraz mężu koniec z koleżkami. Albo rodzina, dzieci, albo koledzy.” No i wybrał rodzinę.
KN: Dziękujemy za rozmowę.
NA: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziły: Ewelina Kujawska, Mariola Mika, Natalia Idzikowska
Józef Golec
Wywiad z Panem Józefem Golcem
Klub Nowodworski: Jak nazywali się Pana rodzice?
Józef Golec: Tadeusz i Stanisława Golec. Tadeusz Golec urodzony 26.04.1919, zmarł 19.10.1991. A mama była z domu Filip, urodziła się 01.11.1913 roku, zmarła 06.11.1999. Ja byłem najstarszy z rodzeństwa. Urodziłem się 13.09.1944 roku w Wiener Neustadt w Austrii. Potem Edward, urodzony 27.09.1946 i Stanisław - 15.04.1949, następnie siostry: Barbara 04.02.1952 i Anna 15.06.1954 r.
KN: Tylko Pan urodził się w Austrii?
JG: Tak, moi rodzice wyjechali do Austrii za pracą, ale mama potem miała w dokumentach że była wywieziona do pracy przymusowej. Po wojnie rodzice wrócili do Ryglic koło Tarnowa, swojej rodzinnej miejscowości, a następnie przyjechali tu na północ, też za pracą, do Gdańska. Ja jeden jestem urodzony w Austrii.
KN: Czy ma Pan jakieś dokumenty wystawione przez Austrię?
JG: Tak, mam akt urodzenia i akt chrztu z września 1945 roku. Później dostałem odszkodowanie od Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Oni wypłacali. Dobrowolne świadczenie austriackie. Uprzejmie informujemy, że na pana wniosek przyznaliśmy świadczenia z tytułu pracy przymusowej i że został przez Fundację pozytywnie zweryfikowany, w związku z tym że pan jest uprawniony do otrzymania świadczenia z Austriackiego Funduszu (…?) Pracy. Pracy przymusowej w rolnictwie. To była chyba jednorazowa wypłata. Mój tata nie zdążył dostać, mama Stanisława dostała, bo przepracowała tam 19 miesięcy. Ona opowiadała, że raz jak było bombardowanie, to uciekali w góry. Ja byłem mały, zwinęli mnie ciepło i w śniegu schowali, a sami ukryli się z innymi. Mama jak to opowiadała, to płakała. Bała się, że zginą, ale miała nadzieję, że mnie ktoś może znajdzie i wychowa, jak swoje dziecko. Na szczęście bombardowanie nie trwało długo i mama mnie znalazła. Ale dużo nie wiem, bo rodzice nie chcieli o tym opowiadać. Płakali.
KN: Pana rodzina od pokoleń mieszkała pod Tarnowem?
JG: Tak, mieszkali na wsi, na wsi robili. Ale mój tato to na przykład pracował też w Tarnowie w restauracji. Mam zdjęcie chaty z tamtego regionu z okolic Tarnowa. W takiej mieszkała moja rodzina, była kryta strzechą.
KN: To stare zdjęcie Pana taty? Kim są towarzyszące mu dzieci?
JG: To zdjęcie z Austrii, mój tata bawi się na nim z dziećmi właścicieli gospodarstwa, w którym pracował.
KN: A więc jak to rozumieć? Był tam przymusowo, czy z własnej woli? Pracował tam?
JG: Pracował, tak pracował… czy to było przymusowe czy nie, nie wiem. Czytałem, że wywozili i całe wsie, brali do gospodarstw, do pracy. To było niejasne, może zabierali i potem mówili, że to dobrowolne było? Nie wiem. Tego tak już po prostu do końca nie wiadomo jak było… ale prawdopodobnie było pod presja wywózki. Nie pracował od razu tego gospodarza. Najpierw u jednego i od niego uciekł, potem uciekł od drugiego. Jak uciekał, to się na wozie pod sianem ukrył i widłami sprawdzali, ale jemu nic nie zrobili, nic mu się nie stało, bo go nie znaleźli.
KN: Czy rodzice znali się przed wyjazdem, czy poznali się w Austrii?
JG: Tata najpierw wyjechał sam. A znali się wcześniej, bo mama pochodziła z wioski z drugiej, to znaczy z Woli Lubeckiej. Potem mama zdecydowała, że pojedzie do niego, też tam pracowała i tam ja się urodziłem…A jak mnie urodziła to nawet mówi, że była traktowana bardzo dobrze, tak że opieka była bardzo dobra…
KN: Ma Pan zdjęcie tej austriackiej rodziny…
JG: Tak, bo oni po wojnie utrzymywali relacje z ojcem i mamą i z nami. Oni byli tu u nas, nie pamiętam w którym roku...Był ich syn z rodziną. Mamy wspólne zdjęcie. Później jakoś się urwało, ja pisałem, nie wiem...Tam w Austrii była wielka powódź, gdy Dunaj wylał.Oni czasem wyjeżdżali do Australii, może na stałe po powodzi? Bo już później nie było żadnego odzewu, nawet na kartki świąteczne, tak się skończyło to.
KN: Jak nazywała się ta rodzina?
JG: On był Frantz Grois.
KN: Jak wyglądał powrót rodziców do Polski?
JG: Jak Rosjanie zajęli Austrię, postanowili wracać. Nie wiem tego, czy samowolnie wracali, czy im pozwolili. Chyba samowolnie. Wracali po prostu pociągiem. A mieli pieniądze, które zarobili, pracując u tego gospodarza, bo im wypłacali. Mówili, ze sporo tych marek mieli, że mogliby za to w Polsce dostatnio żyć. Ci Austriacy dobrzy byli, mogli zabrać pieniądze, a dali za pracę. I w tym pociągu takie zastraszenie było, że kto ma jakieś niemieckie pieniądze, tego ruski rozstrzelają.
No i te pieniądze po prostu ludzie wyrzucali z wagonu, z tego pociągu. I moi rodzice też wyrzucili wszystko, bo po prostu się bali, że ich rozstrzelają albo do Rosji wywiozą. No i tak bez pieniędzy, ale ze mną powrócili w 1945 do Ryglic i w tym samym roku tata zdecydował, żeby przyjechać tu do Gdańska. Zamieszkaliśmy w Gdańsku, w Pleniewie. Tam mieszkałem do 1968, bo potem się ożeniłem.
KN: Czym Pana ojciec zajmował się w Gdańsku?
JG: Pracował w stoczni, gdzie produkowano trałowce dla ZSRR i dostał ziemię, chyba 2-3 hektary ze stoczni. A były to ziemie zalane przez Niemców, trzeba było je osuszyć, żeby móc uprawiać. Ojciec mówił, że na niektórych ziemiach woda była równo z wałami. I tak uprawialiśmy tę ziemię. Żeśmy tam uprawiali i utrzymywaliśmy krowę, na własny użytek i świnie też były. Domem zajmowała się mama. No tak trochę dzieci było do ogarnięcia. A my chłopaki to też mieliśmy rowy do czyszczenia. To był taki nakaz odgórny, że trzeba było te rowy, które do pola przylegały, regularnie czyścić. Musieliśmy też wykaszać trawę z burt. Też wały trzeba było obkaszać. A trawę się krowom dawało. To było wtedy rygorystycznie, nie tak jak dziś….Potwornie, potwornie zaniedbane.
KN: Nie zajmował się Pan tylko gospodarką, do jakiej szkoły rodzice Pana posłali?
JG: Skoczyłem Zasadniczą Szkołę Zawodową Budowlaną w Gdańsku Wrzeszczu.
Byłem na kierunku betoniarz-zbrojarz i po tej szkole poszedłem do pracy automatycznie. Później też poszedłem do Technikum Budowlanego, ale wieczorowego … też w tej samej szkole. Pracowałem w Gdańsku aż do ślubu. Potem przeniosłem się do Elbląga. Pracowałem w Gdańskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego.
KN: Miał Pan zaledwie 2 lata, gdy przyjechaliście do Pleniewa. Proszę opowiedzieć najwcześniejsze wspomnienie związane z Żuławami Gdańskimi.
JG: Wspomnienia… wspomnienia... w Pleniewie była tak zwana forteca obronna, taki fort w którym… on był przed wojną bardzo dawno zbudowany, zresztą w historii Gdańska on jest opowiedziany. Fort wychodził na morze, a my mieszkaliśmy w Pleniewie przy samej wodzie, tuż przy dawnym ujściu Wisły do morza. Ten nasz dom, to był zdewastowany kompletnie, włącznie z oknami. Tato później gdzieś tam szukał okien i wprawiał je na nowo. Tak to wszystko wokół było zdewastowane i ograbione. Musieliśmy samo wszystko zrobić, urządzać. Ale w domu rodzicie znaleźli kilka rzeczy po Niemcach. Takie dwie figurki i wazę. Mówili, że to stylu bawarskim jest. Na wazie jest sygnaturka, że wyprodukowana jest w Bawarii w roku 1940. Takie pamiątki po Niemcach. Ja pamiętam, że tam na strychu było dużo takich rzeczy, tylko człowiek nie myślał o tym, że to kiedyś przyniesie wartość. Ale też ludzie mówili, że na chwilę przyjeżdżają, że popracują i wyjadą, to po co zbierać te rzeczy.
KN: Ma pan jakieś zdjęcia domu w Pleniewie?
JG: Nie, nie mam, oj wyrzuciłem chyba...
KN: Ile lat mieszkaliście tam w tamtym domu?
JG: Cały czas mieszkamy! To znaczy tak ten dom się częściowo zawalił, a w tej drugiej połówce moja siostra zrobiła remont i mieszkają dalej. Z tym, że kiedyś był dach trzciną kryty, później ta trzcina przeciekała, to tato wziął zwalił i jak to było wtedy - modny był eternit, wszystko było pokryte eternitem i do dzisiaj jest. Należałoby go zdjąć, ale to jak się zmieni, to chyba ten dach się zapadnie, bo to już jest takie kruche...
Tam przy tym domu była też studnia artezyjska, która biła. Jak zbudowali rafinerię, studnia zamilkła.
KN: Czy pamięta Pan sąsiadów?
JG: Pamiętam, że w Pleniewie mieszkali ludzie, którzy przybyli z Wileńszczyzny i z różnych stron Polski, to znaczy byli też Ukraińcy, z białostockiego...To była mieszanina, ale żeby tam jak to…antagonizmy były, to nie było tego...
KN: Jak się układały relacje Polaków z Ukraińcami i Niemcami?
JG: Dobre były, tak.. z tym że był taki moment, który ja pamiętam do dzisiaj. Miałem chyba 14 czy 15 lat. I jeszcze mieszkali w Pleniewie ludzie, którzy pozostali – Niemcy, autochtoni. Nasz sąsiad miał taką autochtonkę – Niemkę. Ona była trochę taka niepełnosprawna. Ona nie umiała po polsku, została, bo jak Niemcy uciekali, to ją po prostu zostawili. Nie wiedziała nawet, jak się nazywa, ani kto ją zostawił. I to mnie bolało, bo oni ją potwornie wykorzystywali… Bo to Niemka, to ją należy, jak to mówią, gnoić no i to mnie bolało. I bolało mnie to, że po wojnie ci nasi księża te cmentarze, które tu były przy kościołach pozwalali dewastować, te ogrodzenia grobów, te pomniki ludzie pobrali na ogrodzenia i chodniki przy domach. W kościele w Sobieszewie, chyba trochę zostało, trzy czy cztery pomniki, a tak to wszystko zniwelowali, bo co niemieckie po prostu niszczyli, no...
KN: Co się stało z tą Niemką?
JG: Ona wyjechała, to znaczy chyba, bo ją prawdopodobnie Czerwony Krzyż znalazł, niemiecki czy polski nie wiem. I ona wyjechała w ten czas do Niemiec, przyjechali i zabrali… Pojechała do Niemiec.
KN: Znał Pan innych autochtonów?
JG: Nie, nie, nikogo nie było w Pleniewie. Ale w Zachodnich Górkach chyba był Polak, który mieszkał za czasów jeszcze przedwojennych i on pływał na tych kutrach, które tam łowiły ryby. I tato nie raz jak chciał pisać do Niemiec do tych Groisów, to on tam chodził, żeby mu napisał po niemiecku list i później jak przyszedł list to też tam chodził, żeby mu odczytał.
KN: Gdzie zaopatrywaliście się w żywność?
JG: Sklep był zorganizowany w Pleniewie. Jak na te czasy zaopatrzenie nie było złe. Komunikacja też nie była najgorsza. Pamiętam, że do pierwszej komunii do Sobieszewa pływałem statkiem, bo kursował statek z Gdańska i tu się zatrzymywał w Pleniewie, a później w Sobieszewie. Myśmy tam pływali do kościoła. Przez jakiś czas była tylko komunikacja wodna, dopiero później stocznia uruchomiła połączenia do Gdańska. Z Gdańska trochę ludzi dojeżdżało do tej stoczni, bo to była stocznia rzeczna.
KN: Wróćmy do pytania o żywność. Co uprawialiście w swoim gospodarstwie?
JG: Tato siał pszenicę, uprawiał ziemniaki i dla krów buraki. Tata to po te ziemniaki do krakowskiego aż jechał, bo tutaj nie było. Worek ziemniaków przywiózł, takich czerwonych. Później tam dawali chyba z UNRY czy coś, bo to i konie były.
KN: Proszę opowiedzieć o pomocy z UNRY.
JG: Nie, ja tego nie pamiętam. Ja już nie odczułem jakiegoś niedostatku, tato pracował w stoczni i stamtąd zawsze jakieś zapomogi były w produktach żywnościowych i na dzieci też.
KN: Co Pana mama gotowała?
JG: Pamiętam, że dla taty na mleku dużo gotowała, kluski nie kluski różne rzeczy. No i hodowali też rodzice króliki, więc często te króliki były na stole. Gotowała takie proste dania: ziemniaki, sos i królik czy tam inne mięso czasami. Jak na przykład chodziłem do Technikum Budowlanego wieczorowego i przyjeżdżałem do domu to mama miała przygotowaną taką patelnię: na czerwono usmażone ziemniaki i do tego kawałek królika. To było moje ulubione danie. Hodowaliśmy też nutrie, ojciec robił też z tych nutrii kiełbasę. Przed domem mieliśmy sad. Jabłonie, grusza… Grusza była taka przedwojenna, taka gruba i twarde miała owoce, ale dobre. Już jej nie ma, bo zaczęła próchnieć, ale jabłoń po Niemcach wciąż stoi i rodzi owoce. Moja mama robiła też kapustę zasmażaną. Takaż przystawkę do ziemniaków. A robiła to tak dobrze, że nawet żona dziś tak nie potrafi... I piekła też dużo drożdżówek. Co tydzień piekła drożdżówkę, tak myśmy ją lubili. Robiła też andruty z kremem.
KN: Przygotowywaliście w domu przetwory?
JG: Robiliśmy masło i ser. A właściwie twaróg. Robiła też soki z owoców. A marmoladę kupowała na kilogramy w sklepie. Suszyła też jabłka i inne owoce. Mieliśmy taki stary piec, to była brandura i w nim suszyła.
KN: Co mama podawała na Wigilię?
JG: Musiało być12 potraw, tak jak zawsze, np.: pierogi, barszcz czerwony i ziemniaki do tego polewane tłuszczem. Poza tym ryby w różnej postaci. Śledzie i dorsze. Dorsze to ja pamiętam, bo do dzisiejszego dnia je lubię. Teraz jak wyjadę do Pleniewa to zawsze siostra wie, że jak przyjeżdżam, to dorsz musi być. Mama zawsze robiła ryby w occie w słoiku litrowym i on postał tam tydzień, dwa w ten czas ości się skruszyły i były do jedzenia.
KN: Miał pan czworo rodzeństwa, w co się bawiliście w dzieciństwie?
JG: Myśmy tam mieli taką atrakcję, były skrzynki po rybach takie drewniane. Zawsze szło się nad brzeg, zbierało te skrzynki, zbierało się butelki, bo rybacy bardzo dużo pili - zawsze na drugi dzień czy tam na trzeci dzień wzdłuż brzegu było dużo butelek - to myśmy te butelki zbierali. A potem rozbijaliśmy te deski i robiliśmy sobie okręty. Tych kilka skrzynek to był jeden długi okręt, tam był drugi okręt. Dzieci zawsze bawią się tym, co na miejscu, a nie trzeba wyjechać, żeby co było. Mój tata też przynosił zabawki, które robili w stoczni. Byli tam stolarze i dla dzieci robili np. pociągi drewniane.
KN: Jak poznał Pan żonę?
JG: To było 47 lat temu. W pociągu. Jeździłem w delegacje, bo pracowałem w inwestycjach, a żona jechała na przysięgę do kuzyna. Kolo niej było wolne miejsce...Zostawiłem jej potem adres, jak wysiadała z pociągu no i napisała.
KN: Chciała jeszcze pana zapytać o to, kim pan się czuje? Gdańszczaninem, Żuławiakiem, elblążaninem?
JG: Jak by była możliwość, miałbym pieniądze, to bym do Gdańska wyjechał.
KN: Co się Panu najbardziej kojarzy z Żuławami?
JG: Z Żuławami? Ja wiem.. Mnie to zawsze na Żuławach interesowały, to znaczy lubiłem oglądać domy te stare domy podcieniowe.
KN: Jak Pan ocenia pokolenie swoich rodziców?
JG: To było pokolenie ludzi pracowitych, tej pracowitości teraz po prostu nie ma w tych ludziach młodych. Tam ludzie nie liczyli się z czasem, tam jeden drugiemu pomagał i po prostu pracowici ludzie byli. Na przykład w Hucie u teściów, jak przecież jeden młócił, to drugi mu pomagał. To była tak zwana sąsiedzka pomoc, przy kopaniu ziemniaków czy koszeniu i młóceniu. Tak to było po wojnie, to przecież trzeba było wszystko, jak to mówią, od nowa.
KN: Co chciałby Pan przekazać młodemu pokoleniu?
JG: Po prostu, żeby się uczyli i zdobyli jakiś dobry zawód, żeby później można było pracę dostać no i pracować. I najważniejsze, żeby uczyli się po dwa, trzy języki, bo bez tego po prostu w Europie już nie ma jak.
KN: Dziękujemy za rozmowę.
JG: Dziękuję.
Wywiad przeprowadzili: Ewelina Kujawska, Szymon Broda, Marzena Bernacka-Basek
Renata Bełcik
Wywiad z Panią Renatą Bełcik
Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o rodzinnym domu.
Renata Bełcik: Urodziłam się 6 kwietnia 1937 roku w Solnicy w domu rodziny Menzei. Mieszkaliśmy w Solnicy, która przed wojną nazywała się Lackendorf. Stał dom mieszkalny pokryty strzechą, a dalej budynki gospodarcze: mała obora i stodoła, ale to się nie zachowało. Tata był Niemcem i mieszkał tu, na Żuławach od urodzenia, ale nie urodził się w Solnicy, tylko w Rakowiskach. A mama była Polką z Pomorza, z okolic Starogardu Gdańskiego. Mama przyjeżdżała tutaj do pracy. Być może sezonowo. Tak się jakoś poznali, a potem wzięli ślub. Nigdy nie wspominali, jak dokładnie zaczęła się ich znajomość. Z tatą mówiliśmy po niemiecku, bo nigdy nie nauczył się polskiego, choć trochę rozumiał.
Teraz ja już nie pamiętam niemieckiego, chociaż jako dziecko mówiłam tylko w tym języku. Po powrocie do Polski po wojnie, mama uczyła mnie pojedynczych słów po polsku. Jak zaczęłam chodzić do szkoły, to się ze mnie śmiali, wyzywali od szwabów i popychali - jak to dzieci. To rodzice musieli rozmawiać w domu na ten temat, a dzieci słyszały i tak się potem zachowywały. Ja i moi bracia byliśmy jedynymi dziećmi w szkole, które mówiły po niemiecku. Na początku było ciężko, ale potem wszystko się jakoś unormowało.
KN: Czy Pani ojciec miał na Żuławach rodzinę?
RB: Podobno miał siostrę, która mieszkała w Rakowiskach, czyli niedaleko Solnicy, ale nie wiem, czy to prawda. A po wojnie to już tu nie było nikogo od ojca strony. Mój ojciec był od mamy starszy o 18 lat. Ożenił się z nią jako wdowiec. Miał dwie córki z pierwszego małżeństwa. Po wojnie wszyscy się pogubiliśmy. Moje przyrodnie siostry miały już swoje rodziny i wyjeżdżaliśmy stąd osobno. Ojciec próbował szukać swoich córek przez Czerwony Krzyż, bo tak się szukało rodziny po wojnie, bezpłatnie. Ale oni byli w Niemczech, a nie w Polsce. Zawsze przychodziło powiadomienie do ojca, że nie znaleziono, bo nie szukali za granicą. Potem ja jeszcze tą młodszą przyrodnią siostrę znalazłam. Ona w zeszłym roku zmarła, miała 94 lata. Zdążyłyśmy się spotkać, byłam u niej w Niemczech. Ona mnie pamiętała jako dziecko, bo mnie bawiła. Ja byłam mała, a ona już dorosła.
KN: Czy Pani mama utrzymywała relacje z rodziną?
RB: Po wojnie już tam chyba nikt nie żył. Może jedna ciotka i jedyny brat mamy. A sióstr miała chyba pięć. Ale moja mama była najmłodsza - urodziła się w 1903 roku. Wojnę przeżyły chyba tylko dwie siostry i brat.
KN: Jakie są Pani najwcześniejsze wspomnienie?
RB: Pamiętam dobrze mojego ojca, byłam jego ulubienicą. Zawsze mnie wszędzie zabierał. Pamiętam koniec wojny . W Jazowej, z jednej strony byli już Rosjanie, a z drugiej uciekali jeszcze Niemcy. Pamiętam pociski. Mieszkaliśmy przy samym wale, który chronił domy i pola prze zalaniem. Ojciec brał mnie za rękę, szliśmy na wał i patrzyłam na te pociski i słuchałam. Na szczęście omijały nasz dom, spadały gdzieś daleko w polach i wybuchały.
KN: Jakie jest Pani najradośniejsze wspomnienie związane z tatą?
RB: Nie mam ich zbyt wiele, bo tata już był starszy. Ale był na I wojnie światowej, nawet w Rosji. Dlatego się tak bał Rosjan, mówił, że są tacy zacofani. Nie mógł sobie wyobrazić, że można spać na piecu. Pamiętam jak siadałam z tatą i braćmi zimową porą, jak chodziliśmy do szkoły, opowiadał nam o I wojnie światowej. Bardzo lubiłam słuchać tych opowieści. Służył tam w wojsku, więc już wiedział jak tam jest. Dlatego się ukrywał przy II wojnie. On się ich bał.
KN: Proszę opowiedzieć o końcu wojny.
RB: Siódemka to była główna droga, którą jeździły czołgi, tędy szedł front. Wszystkich wysiedlali. Ojciec się o nas bał, w domu była czwórka małych dzieci, ja byłam najstarsza, dwóch młodszych braci i jeszcze była młodsza siostra, która potem zmarła, jak byliśmy w Danii. Tam została pochowana. Miała dwa miesiące, jak wyrzucili nas z domu w 1944 roku. Wróciliśmy tu we wrześniu 1947. Moja siostra chorowała, zresztą tak jak my wszyscy, ale ona była taka malutka. Droga do Danii była trudna: przez Bałtyk, zimno, brakowało wody pitnej. Ja najbardziej się utrzymałam, bo byłam najstarsza.
Pamiętam taki czas podczas wojny, ze tata już z nami nie mieszkał. Ukrywał się i był poszukiwany. Nie chciał iść na wojnę. Tyle małych dzieci i jak to tak zostawić? W dzień go nie było, tylko czasami w nocy zaglądał do domu. Pracował wtedy w Sztutowie. Coś tam budowali, chyba dla wojska. Jak się jedzie na Krynicę i tam jest ośrodek zdrowia chyba, tam są takie niskie, murowane baraki. Przy budowie tego pracował. Jak przychodzili do domu, to tata był w pracy, nigdy go wtedy nie było w domu. To wiem od mamy, bo ja nie zwracałam na to uwagi.
Pamiętam jak nam się kazali wynieść. I tak już mieszkali trochę u nas. Wojsko niemieckie się kręciło, moja mama nie miała żadnego prawa we własnym domu. Oni gotowali, a nam tylko wlewali zupę do talerzy. Niektórzy chyba też u nas spali. My mieszkaliśmy w największym pokoju i mama nas tam cały czas zamykała, żeby nic nam się nie stało. Bez przerwy baliśmy się, że wkroczą Rosjanie.
Zapakowaliśmy to, co można było. Mieliśmy taki wóz, bo kiedyś moi rodzice nawet mieli krowę i siano zwozili w takim wózku. Ojciec ciągnął, mama popychała. Zapakowali co się dało na ten wóz. I ja byłam starsza, więc musiałam pchać z tyłu a reszta dzieci była na wozie. Pewnego razu, ojcu było ciężko ciągnąć, więc zaczepił ten wóz do konia. Nagle wybuchły pociski, koń się spłoszył i poleciał z tym dziećmi. Ja się przewróciłam, koło mi przejechało po ramieniu i długo miałam z tym problemy, bolało. Ojciec miał ze sobą scyzoryk na szczęście, pobiegł za tym wozem, przeciął sznur i udało się uratować dzieci i wóz, bo tam było wszystko, co potrzebne dla dzieci. Nie mieliśmy tego jak zabrać inaczej. Mieli nam pomóc więksi, bogatsi gospodarze. Ci, którzy mieli konie i wozy. Jeden miał nakaz, żeby nas zabrać. Ale zanim ojciec się zdecydował, że jednak będziemy wyjeżdżać, to tamtego już dawno nie było. Dlatego ojciec musiał sobie potem radzić sam.
KN: Czy opuszczaliście Solnicę jako ostatni?
RB: Prawdopodobnie byliśmy jedną z ostatnich rodzin, bo ojciec nie chciał odchodzić daleko. Bardzo się bał wojska rosyjskiego, ale nie chciał daleko wyjeżdżać, wierzył, że wróci. Wiem, że zatrzymaliśmy się między Nowym Dworem a Solnicą u jakiegoś gospodarza, bo tam było już pusto. Pamiętam jak tam buszowaliśmy po piwnicach, jako dzieci chcieliśmy się bawić. Potem do Nowego Dworu, odpoczywaliśmy na ul. Morskiej. Stamtąd pojechaliśmy do Stegny na prom. Niemcy zabrali nas razem z innymi na Hel, a z Helu na statek do Danii. Tam na początku nie byliśmy w obozie. Potem nas zgromadzili, umieścili w drewnianych barach. Zima była sroga, spaliśmy na piętrowych łóżkach, nie było pościeli ani kołder. Kołdry były szyte z ligniny, obszyte takim papierem karbowanym i pod tym spaliśmy.
KN: Co pamięta Pani z obozu?
RB: Obok tego obozu był lasek. Kto chodził do lasu, przynosił chrust - moi rodzice chodzili. W baraku mieliśmy jedynie piecyk żelazny i paliliśmy właśnie tym chrustem. W końcu zorientował się zarządca obozu i ogrodzili wszystko tak, że nawet nie można było wyjść.
Zimą, jak chciałam wyjrzeć, to chuchałam na szybę i skrobałam. Nie pamiętam jak nazywał się ten obóz ani ile w nim przebywaliśmy, ale rodzice mówili, że ponad dwa lata.
KN: Co jedliście w obozie?
RB: Była kuchnia i z wiaderkiem trzeba było iść po jedzenie. Każdego miał swój przydział. Jak byliśmy w Stegnie, chodziłyśmy do kuchni wojskowej, ja razem z mamą. Tam gotowali zupę, trzeba było pójść ją odebrać. Cała trójka została w domu, a mama mnie brała za rękę i do tej kuchni, żeby przynieść tej zupy. Jednego razu, tam były takie wykopy po drodze. I jak były naloty, to się kładło w te okopy. A ja, dziecko ciekawe, zawsze patrzyłam do góry, jak lecą te bomby.
KN: Jak wyglądał powrót Pani rodziny do domu?
RB: Płynęliśmy okrętem do Gdyni. Potem z Gdyni pociągiem pojechaliśmy do Tczewa, a dokładniej do Kołdowa i tam przesiedliśmy się na wąskotorówkę, by dojechać do Nowego Dworu. Jeszcze wtedy się podróżowało wagonami bydlęcymi. Jak przyjechaliśmy do Nowego Dworu, to już była noc, więc musieliśmy gdzieś przenocować. Znaleźliśmy taki dom po drodze, na obecnej ulicy Warszawskiej, niedaleko torów. On jeszcze stoi. W pokoju od ulicy tata nam przygotował miejsce do spania. Znalazł słomę lub siano i tak spaliśmy. Z Nowego Dworu my dzieci, szliśmy z rodzicami piechotą do domu. Wozem drabiniastym jechał jeden rolnik z PGR-u i podwiózł nas do Rakowego Pola. To był Polak i tu już sami Polacy byli. Przyjeżdżali zobaczyć jak tu jest. W Solnicy już nikogo nie było z naszych sąsiadów, wszyscy wyjechali.
Ostatni odcinek szliśmy do domu znów na piechotę. Tam był taki ostry zakręt i jeszcze nie było naszego domu widać. Każdy z nas był ciekaw, każdy wyglądał, czy dom jeszcze stoi. Baliśmy się, bo przecież on stał dość blisko głównej trasy. Ale patrzymy: stoi! Nie wiedzieliśmy, czy już ktoś w nim mieszka, ale najważniejsze było, że stał. Całe szczęście, dom był pusty. Z tej drugiej strony już ludzie mieszkali, ale nie u nas. Drzwi i okna były zabite deskami. W środku oczywiście nic nie było. Następnego dnia trzeba było iść do sołtysa. On powiedział, że jak rodzice poznają jakieś swoje meble, to mogą brać. Ale nawet jak rozpoznali, to nic nie mówili...
Żuławy wtedy już nie były zalane. Wcześniej było tyle wody, że łódką pływali. Nasz dom też był podtopiony, ale on stał troszkę wyżej. Tata kupił ten dom po pierwszym ślubie. Strzecha była sprzed wojny i pokrywała dach aż do lat 80., gdy mój brat ją zrzucił i pokrył eternitem. Dom nadal stoi, ale był przerobiony. Brat go w końcu sprzedał i wyprowadził się na swoje.
Oczywiście po wojnie wszędzie była trzcina. Brzeg kanału był cały zarośnięty. Pamiętam, jak ojciec łatał dach trzciną.
KN: Jak czuł się Pani ojciec po powrocie?
RB: Trudno mu było. Pracował w PGR, dojeżdżał. Był murarzem, cieślą - złota rączka. Przed wojną był nawet majstrem przy budowie domu kultury w Nowym Dworze. W domu były różne papiery, projekty i wszystko to mieliśmy na strychu. Ale nic nie zostało. Niestety, to wszystko się zniszczyło. Wtedy nikt nie pomyślał, że to się może przydać. Po wojnie dostaliśmy też przydział ziemi, 2 ha, ale tata nie był gospodarzem prze wojną. Potem ojciec dość szybko zachorował i w 1959 roku zmarł.
KN: Jak czuła się mama?
RB: Mama zajmowała się domem. Ale też jej było ciężko, bo wszędzie, czy do urzędu, czy coś załatwić, musiała jechać za ojca. Znała język polski i było lepiej, żeby to ona rozmawiała.
KN: Czy Pani ojciec czuł się Żuławiakiem?
RB: Na pewno. Ojciec chciał po wojnie wyjechać do Zachodnich Niemiec, bo tak można było. Wszyscy jego koledzy, którzy z nim pracowali, byli właśnie tam. Ale ojciec znów zwlekał i granicę zamknęli, nikogo już nie wpuszczali. Jak się ojciec w końcu zdecydował, to mieliśmy wybór, albo do
Niemiec Wschodnich, albo z powrotem na Żuławy, do Polski. Z Danii musieliśmy wyjechać. Ojciec mówi: pod jednymi rządami, a tutaj przynajmniej jest dom. Ale czy ten dom stoi?
KN: Jaka była Pani ulubiona potrawa, którą robiła mama?
RB: Kiedyś chowali świnie dla siebie. Gdy było świniobicie, to mama robiła takie pyszne klopsy w sosie śmietanowym. Pamiętam, że ona nie brała do mięsa tak jak dzisiaj namoczoną bułkę czy bułkę tartą, ale chleb, zwyczajny chleb. Wysuszony i na tarce przygotowany. Sos zaprawiała mąką i śmietaną, lubiłam, jak było dużo śmietany. Takie danie też po wojnie robiła. Jak był urodzaj na wiśnie, bo tam nad kanałem rosły dzikie wiśnie, to mama robiła zupę wiśniową. To było jak kompot i zaprawiała to kisielem. I naleśniki do tego. To też mi smakowało.
KN: Gdzie Pani chodziła do szkoły?
RB: Na początku do szkoły podstawowej chodziłam w Solnicy. Początkowo szkoła była zorganizowana w prywatnym budynku. Byłam zdolna, a kiedyś było tak, że wystarczyło mieć wiedzę i nie trzeba było chodzić przez cały rok do jednej klasy, więc ja robiłam dwie klasy w ciągu roku. Ja i moi bracia nie mieliśmy problemów z polskim. Dzieci szybko się uczą. A liceum skończyłam dla dorosłych, już jako osoba pracująca.
KN: Miała Pani jakieś koleżanki?
RB: Z czasem tak, chociaż na początku nie było to łatwe. Ludzie byli do nas uprzedzeni. Potem jednak rodzice mieli znajomych, którzy przychodzili i których mama odwiedzała, mieli dzieci, więc się razem bawiliśmy. Miałam też koleżankę - kuzynkę mojego męża. Tak się z nim poznałam. Z nią chodziłam do szkoły, a trzymałyśmy się we trójkę: Zosia, Gienia i ja. Zosia już teraz nie żyje, a Gienia, ta kuzynka wyprowadziła się do Białegostoku i już tak nie utrzymujemy kontaktu.
KN: Miałyście taką swoją dziewczęcą bandę?
RB: Tak się kiedyś bawiło. Chodziłyśmy po wsi i robiłyśmy psikusy. Mnie kiedyś tak wystraszyli. Sąsiadki córka czy syn, z tego bliźniaczego domu, okrył się białym prześcieradłem i schował się pod ogromnym bzem. Mieliśmy obok domu taki wielki bez. Ja akurat wracałam wieczorem, gdy już było ciemno, od sąsiadów, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. I on wyskoczył w tym przebraniu. Takie dziecięce zabawy...
KN: Czy funkcjonowała społeczność wiejska?
RB: Nie za bardzo. Raczej każdy sobie. Nie można było liczyć na sąsiadów, bo do nas zwłaszcza mieli uprzedzenie. We wsi nie było innej rodziny niemieckojęzycznej.
KN: Ma Pani swoje zdjęcie z I Komunii Świętej. Czy mogłaby Pani opowiedzieć nam o tym wydarzeniu?
RB: Do Kościoła na pierwszą komunię sąsiad zawiózł mnie bryczką. Taka elegancka, na czterech kołach. Miałam wianek z mirty. A znajoma z Solnicy szyła mi sukienkę. Pamiętam, że biegałam w niej po podwórku i po tym wale koło domu, tu ją przydeptałam, tam się przewróciłam. Takie lanie od mamy dostałam... Sukienka miała taki szeroki rękaw zwężony gumką. Do tego białe tenisówki na nogi, bo nie było pieniędzy, żeby kupić coś lepszego. Jak się je szanowało, to wytrzymały dłużej i były białe. Czyściłam je kredą je lub pastą do zębów. A to zdjęcie zrobiono w zakładzie fotograficznym.
KN: Gdzie Pani robiła zdjęcia?
RB: Po wojnie był chyba tylko jeden fotograf. Mieścił się przy ul. Stalina, obecnej Sikorskiego, przy domu kultury, tam gdzie teraz jest obuwie. Opitz miał w tej drugiej części, tak bardziej od tyłu. A ten, u którego ja robiłam zdjęcia miał zakład od strony domu kultury.
KN: Jak wyglądał Nowy Dwór po wojnie?
RB: Mało widziałam. Później na religię tu chodziłam, do pierwszej komunii. Stały te drewniane domy na ul. Sikorskiego, teraz już ich nie ma. Ostatnią klasę podstawówki robiłam w Nowym Dworze, w jedynce. Wtedy stał jeszcze ewangelicki kościół, tu gdzie jest teraz boisko. Ale to była już ruina. Ale nie pamiętam, czy tu jakaś kładka była, czy się chodziło jakąś inną drogą. Na pewno była przed wojną, może ją zniszczyli. Do Nowego Dwory przeprowadziłam się w 1968 i najpierw mieszkałam na rogu obecnej ul. Obrońców Westerplatte, wtedy był tam młyn, a obok rynek. W roku 1957 przeprowadziłam się do bliku przy ulicy Sienkiewicza. Kiedyś mieszkali tu sami wojskowi. Te bloki powstały w latach 60. na miejscu domów jednorodzinnych. Budynek naprzeciwko jest przedwojenny.
KN: W jaki sposób została Pani radną?
RB: Zgłosił mnie pan doktor Golik. On należał do komitetu, był partyjny. Ja wyraziłam zgodę, ale i tak dużo nie chodziłam. A tych radnych kilku było. Teraz to zupełnie co innego, każdy może swoje zdanie wtrącić, a wtedy to tylko tyle, że się było.
KN: Jakie były Pani obowiązki?
RB: Musiałam chodzić na sesje, tam obradowaliśmy komu dać mieszkanie, komu coś innego. Nie było w tym nic niezwykłego. Na początku miałam problemy, bo moja kierowniczka nie chciała mnie puszczać na te obrady.
KN: Dlaczego została Pani ławnikiem?
RB: Odchodząc na emeryturę, czułam się na siłach i chciałam coś robić. Wysyłali zgłoszenia do różnych zakładów, pewnie do wybranych tylko. Pani dyrektor Kościńska podała moją kandydaturę. Pomyślałam sobie: bardzo dobrze. Dwie kadencję byłam ławnikiem. Nawet mi się podobało, ponieważ byłam w wydziale karnym. Na początku to było za darmo, jedynie zwracali koszt dojazdu. A później był ryczałt.
KN: Jak Pani wspomina rodziców?
RB: Bardzo dobrze. Kochałam mojego ojca, bardziej chyba niż mamę. Nie powinnam tak mówić, ale... Mama miała ulubieńców- chłopaków, a szczególnie tego młodszego, Lucjana. On teraz mieszka tu, na Powalu. To był kochany synek mamy. A ja byłam oczkiem w głowie taty.
KN: Jak Pani ocenia pokolenie rodziców? Jakie wyznawali wartości?
RB: To było coś zupełnie innego. Nie byli tacy towarzyszy jak w tej chwili. Raczej spędzali czas w gronie rodziny. I to było dla nich najważniejsze. Dlatego ojciec nie poszedł na wojnę, bo nie chciał zostawić rodziny. Tym bardziej, że były małe dzieci. Mama by sobie nie poradziła. Nie wiem, jak by to było, gdyby, nie daj Boże, ojca nie było i wpadliby Ruscy. Czuliśmy to zagrożenie. Tego ojciec bał się najbardziej.
KN: Co wymieniłaby Pani jako symbol Żuław?
RB: Równy krajobraz, bez wzgórz. Wierzby są takim znakiem rozpoznawczym.
KN: Czy Pani czuje się Żuławianką?
RB: Tak, ponieważ tutaj się urodziłam. Jestem związana z tym regionem. Gdybym tu nie mieszkała, tęskniłabym za znajomymi głównie. Przez tyle lat człowiek się przyzwyczaił, każdego prawie zna tutaj. Tych młodych już w Solnicy nie znam zbyt dobrze. Ale pamiętam rodziców, dziadków nawet. Przed laty wracałam tam często, żeby zobaczyć jak wygląda dom, wieś.
KN: Co chciałaby Pani przekazać młodemu pokoleniu? Jakąś receptę na życie?
RB: Trzeba się kształcić i dążyć do swojego celu. Niektórzy młodzi teraz nie chcą się uczyć. Niestety często jest tak, że jak się kończy studia i tak nie ma tej pracy. A w Nowym Dworze to już tym bardziej. Kiedyś Nowy Dwór był miastem samowystarczalnym. Ile tu było zakładów? Miasto tętniło życiem. Ksiądz wikariusz na kolędzie powiedział, że Nowy Dwór to wymarłe miasto, ponieważ nie widać nikogo na ulicach. Ludzie nie spacerują tyle co kiedyś. I praca była, ludzie przyjeżdżali. Ja tego okresu nie mogę zapomnieć. Wydaje mi się, że jakaś krzywda się stała. Wcześniej wąski tor był, szeroki tor był. Zjeżdżali tutaj codziennie o 8.00 rano. Jak już biura były na ul. Dworcowej, to ludzie z pociągów szli i szli. I każdy miał swoją pracę. Nie musiał jechać do Gdańska czy Elbląga.
Trzeba się uczyć. Co osiągniesz, tego nikt ci nie odbierze. W tej chwili nie ma pracy, bo różnie przecież bywa. Młodzi wyjeżdżają za granicę i po studiach pracują „na zmywaku". Jak wrócą, to może coś się zmieni.
KN: Dziękujemy za rozmowę
RB: Dziękuję
Wywiad przeprowadziły: Agata Szewczyk, Marzena Bernacka-Basek, Mariola Mika
Anna Glazer
Wywiad z Panią Anną Glazer
Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?
Anna Glazer: Urodziłam się w Zwierzyńcu, niedaleko Czerska, 7 listopada 1922 roku.
KN: Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
AG: Mój tata to Franciszek Chabowski a mama Rozalia z domu Łasińska. Tata urodził się 17 VII 1884 roku, a zmarł 14 marca 1974r. Nas wszystkich było trzynaście, ale tych, co żyli, to tylko dziewięć: Jan, Alfons, Hela, Franciszek, Leon, ja, Stefania, Zofia i Bronisław.
KN: Zacznijmy od tego co się działo z Panią podczas wojny. W roku 1939 została Pani zabrana przez Niemców „na roboty”? Jak wyglądał ten dzień?
AG: Do naszego domu przyszedł taki brygadzista, chciał zobaczyć, ile dzieci jest. Zobaczył i powiedział do mojej mamy: „No to ja trójkę wam zabieram”. Mama mówi: „A po co?” A on na to: „ Potrzebuję. Nie wolno o tym mówić. Które pani chce dać? Może ta dziewczynka? Wskazał na mnie. „Ja anie jednego nie chce dać” mówiła. Aż płakała. On w końcu sam wybrał. Jeszcze tego samego dnia musieliśmy iść. Powiedział, że będziemy pracować u Niemca. Ja, Stefka i Leon.
KN: Dokąd Was zabrali?
AG: Do pociągu wsadzili i przywieźli na Żuławy, do Lisewa. Nie było daleko. To była granica i było dużo ludzi i z inszych stron. I była tam w wannie woda i wszystkie Polaki mieli tu nogi umaczać, żeby polskie parcho to w Polsce zostawiać. To my z bratem się popłakali, toć my parcho nie mamy. Wtedy nas zawiózł do tego Niemca, Erwin Zajdler się nazywał. Dobry on był. To było w Pszczółkach.
KN: Jak wyglądało wasze życie na tych robotach?
AG: No musielim pracować w polu, czy chciał, czy nie. A jak nie chciał, to mówił zaraz "nach dem Stutthof ganzzug fahren".
KN: Jak wyglądało miejsce, w którym mieszkaliście?
AG: No tam mieli osobną budę, taką dla Polaków i w tej budzie mieszkaliśmy. Nie mieli my łóżka, tylko takie prycze i słomę. Był piec, mogliśmy sobie ogrzewać w zimie. Niewiele nas tam było: Wanda Gryzdałowa, ja i Bernatka Górnowiczowa, a brat wtedy po drugiej stronie mieszkał tej budy mieszkał. Pracowaliśmy 6 dni w tygodniu, a niedziele mieliśmy wolną.
KN: Dlaczego powiedziała Pani, że ten Niemiec dobry był?
AG: Dobry był, to już mogłam powiedzieć. Jak mu nie pyskował i robił, to on taki był czuły. Mnie zawsze, bo ja taka mała, chuda byłam, to mnie do worków wysyłał, ale ja tego nie lubiłam robić. I ja mówię: „Herr Zejdler, ja nie chcę worków cerować. On się tak na mnie patrzy i mówi: „Ty, kleine mucho, ty możesz gnój rzucać?", "Jo, to ja wolę lepiej jak worki cerować". Nie słuchał, kazał iść do worków, bo tam mnie lżej będzie. On miał żonę i taką małą dziewczynkę, maluczka jeszcze. A jak oni odchodzili, ja aż sama się popłakałam, nową walizkę zapakowali i tę dziewczynkę we wózek, bo ta dziewczynka mała jeszcze była. No i koniecznie nas chcieli wziąć ze sobą, a ja go się pytam, gdzie oni idą, a on mówi tak: "Wir weiB nicht, wir gehen jetzt auf dem Fish und mogą przyjść samoloty i nas zabić”. Nie chcielim iść z nimi. To był rok 1945. Chcielim do domu. Potem przyszli ruski i wszystko z gospodarstw kradli.
KN: Wszyscy wróciliście do domu?
AG: Mojego brata Leona ruski zabili, jak szedł z robót do domu. Już go nie widzielim, nie wiemy, gdzie jest. Ja i siostra wróciłyśmy. Moja mama nie żyła, ona umarła w pierwszym roku wojny. Na serce, jak miała pięćdziesiąt i trochę lat. Młoda była.
KN: W 1945r. wraca Pani do Zwierzyńca...
AG: Jo. I my przyszli z wojny, jedna przyjechała do Heli i tak się na mnie patrzy: "Ty wiesz co, ja Ciebie ożenię", a ja mówię: „Chyba z kotem". Ja mówię: „Żenić się?, jak ja dopiero co na suknię muszę sobie zarobić". No i pojechała, nic więcej nie mówiła. Ale z tym teściem moim – Glazrem - ona się też znała i mi pracę wynalazła. Poszłam do Legbąda za gospodynię do Teodora Glazera. Ale długo tak nie siedziałam, bo on stale mówił: „Byś mogła wziąć tego Jana i się ożenić”. A to jego syn był, miał 36 lat, z Niemiec z robót wrócił. Pobraliśmy się 1948r. Ślub był w Legbądzie, bo mój teść mówił: „ Nie masz matki, to ja ci wesele zrobię”. A tata był zły, toć mówił: „Ja jeszcze żyję”.
KN: Dlaczego zdecydowaliście się przyjechać na Żuławy?
AG: Mieszkalim w domu teścia, razem z bratem mojego. Ale teść bratu temu zapisał gospodarkę, toć my musieli iść, bo tak w kupie siedzieć? Brat mojego, Tadeusz mieszkał już na Żuławach i namówił mojego, mówił, że tu dobrze. Najpierw przyjechał sam, w 1948 i zajął ten dom, co mu Tadeusz wskazał, bo Tadeusz mieszkał na tej samej ulicy.
KN: Jak to możliwe, że w 1948 ten dom na Polnej stał jeszcze pusty?
AG: Bo to rudera była i nie chcieli nam go dać. Mówili, że do rozbiórki, bo to już rozebrali na wpół ten dom, a on się tam w prezydium naprzykrzał, chodził, chodził parę tygodni, na ostatku powiedzieli "już to weź". I on sam wszystko w domu robił. Ja przyjechała po miesiącu z synem Heńkiem. On miał już 3 lata, w 1945 się urodził.
KN: Jak wyglądała podróż z Legbąda na Żuławy?
AG: A to tak było. Tata mówi: „Ty tam dziewczyno żadnych mebli nie masz, ani nic, jak ty tam chcesz jechać", to dał mnie mebelki zrobić do stolarza. Mój chłop zamówił, bo tu pociąg chodził, wagon i w tym wagonie żem przyjechali razem. Za ten wagon musielim zapłacić. Tata dał nam też krowę, bo mówi Heniek mały, to będziem mleko dla niego mieli.
KN: Co Pani czuła, gdy pierwszy raz weszła do tego domu?
AG: Tu nie było ani dachu, ani okna, no nic, jeszcze ta ściana tam od werandy była wyrwana, te deski powyrywane były, ani schodów, ani niczego, to beczkę tam postawili, to po tej beczce wchodzili my do góry. No ja mówię tak: „Jak chcesz to tu siedź, ja idę do domu". „O Jezu, czyś ty ogłupiała, przecież to będzie, wyszykuję i będzie dobrze". No posłuchałam. Musiałam siedzieć, bo żem była żonata.
KN: Kiedy poczuła Pani się tu u siebie?
AG: A to po roku dopiero.
KN: Co Pani gotowała po przyjeździe na Żuławy?
AG: Co się dało. Meli my krowę, to najczęściej zacierkę z mleka, przeważnie mleczne. Zanim dostali my pole, to co żem mogła to kupiła i tak jakoś od dziś do jutra. Ugotowała żem kartofle ze słoninką, zupy. Później to mięsa nie kupowała wcale, bo zaczęłam chować kaczki i kury. Jak już miałam swoje kaczki, to było mięsa dość. Jak już ja chowała, to tam biedy nie mielim...
KN: Co przygotowywaliście na Wigilię?
AG: A to kartofle okraszone i kapuścionkę.
KN: Czym się zajmował się Pani mąż?
AG: On był ślusarz. Po wojnie to on w olejarni pracował, tam gdzie dziś Plac Wolności. A też siano kosił, pszczoły chował. Miał ze 40 uli. Dlatego ja mówię, że się nie martwiłam o nic, ani o pieniądz, ani żeby iść załatwić sprawy. Po robocie w olejarni leciał, też mnie pomóc kartofle, buraki obrobić, trochę pomagał tam co mógł. Dobrze mi się żyło, bo miałam dobrego chłopa. Pijakiem nie był, robotny był, po cichu gadał, bo głośno nie mógł mówić. I usprawnienie w olejarni wymyślił. Patent na to dostał.
KN: Czy dawni właściciele tego domu odwiedzili Was kiedyś? Interesowali się domem po wojnie?
AG: Kiedyś tutaj przyjechał ten właściciel, jego syn raczej, chcieli zobaczyć te belki, na suficie. Tam na górze są takie, ale były już rozeschłe i pruszyły mi się, a mąż wziął dykta podbił, żeby nie było widać i żeby się nie sypało.
KN: Belki?
AG: A belki, bo on jako dziecko pamiętał te belki i chciał je znowu zobaczyć.
KN: Jak wyglądało życie razem z sąsiadami. Przybyliście z różnych stron, często nie znaliście się i nagle mieszkacie przez miedzę. Jak to było?
AG: No tu na około dobrze i tu Bralak taki był taka jeszcze.... to one fajne ludzie byli. To ona mówi: „To idź dziewczynko my Ci tu przypilnujem", bo gęsi jak wylazły na ulicę, to aż do szosy szły. „My Ci tu przypilnujem", to byli ludzie dobzi. Ja chowała też gęsi i insze, ludzie przychodzili, co nie mieli krowy, nie mieli kur, przychodzili z miasta i u mnie kupowali. Olczakowa chodziła sobie do mnie po masło i mleko. Za to było jak obkupić dzieci, to był taki dodatkowy zarobek, oprócz tego, co mój chłop zarobił. Krowa dobra była, mleka było dosyć, to znajomym, kto chciał, to dałam, jak się ostało.
KN: Proszę opowiedzieć o mężu.
AG: On tu, na zdjęciu, ten najładniejszy. To jest już zdjęcie z niewoli. Do wojska poszedł w 1937 i za dwa lata wojna wybuchła. Był na Helu i stamtąd do niewoli poszedł. Ja go poznała dopiero po wojnie. (Jan Glazer trafił najprawdopodobniej do miejscowości Lukenwarde, później pracował w fabryce włókienniczej. Ponieważ był przedwojennym rzemieślnikiem, potrafił naprawić różne rzeczy, więc nie żyło mu się źle, był ceniony za swoje umiejętności. Nie przebywał w zamknięciu, mieszkał poza miejscem pracy, w miasteczku. W widocznym miejscu nosił naszytą literkę P, by było wiadomo, że jest Polakiem, więźniem.)
KN: Jak mieszkało się w powojennym Nowym Dworze?
AG:Ja nie chodziłam, bo ja nie miała czasu iść. A ja ci powiem, że jak ja raz do miasta poszła, to jak dziś pamiętam, to nie mogła trafić z powrotem. Trzeba było tu siedzieć, to jeszcze dzieci były mniejsze. Siedem ich miałam. Wszystko tu miała, wełnę sama przędła na kółku. Nie było po co do miasta.
KN: Czy czuje się Pani Żuławianką, czy myśli Pani często o swych rodzinnych stronach?
AG: Ja im stale mówię, że ja jeszcze przed śmiercią, do domu pójdę
KN: Czy jest coś, co według Pani można by nazwać symbolem Żuław?
AG: To ziemia je dobra, bo jak się co posieje, to urośnie, lepiej niż tam u nas na tych piaskach. Mieliśmy 75ha, duże gospodarstwo. Ziemia.
KN: Dziękuję za rozmowę.
AG: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziła Marzena Bernacka-Basek
Szlak przyjaznych zabytków
Praktyczny przewodnik po Żuławach Delty Wisły
Szanowni Państwo zapraszamy na Żuławy Delty Wisły prezentując aktualną informację o obiektach zabytkowych możliwych do zwiedzania, noclegach, sposobach poruszania się po regionie czy dobrej kuchni. Jest to pierwsza edycja wydana w 2015 r., przy jej tworzeniu bazowaliśmy na ogólnie dostępnych informacjach. Zachęcamy do współtworzenia z nami kolejnego przewodnika w 2016 roku. Swoje propozycje polecanych miejsc na Żuławach można zgłaszać poprzez e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Pobierz Przewodnik po Szlaku Przyjaznych Zabytków 2015
przewodnik_strona_1
przewodnik_strona_2
Projekt powstania Szlaku Przyjaznych Zabytków wspiera Samorząd Województwa Pomorskiego, Gmina Nowy Dwór Gdański, Gmina Cedry Wielkie, Żuławska Lokalna Grupa Działania
Projekt wspólfinansoway ze środków Samorządu Województwa Pomorskiego w ramach projektu Szlak przyjaznych zabytków - zbudowanie platformy stałej współpracy zainteresowanych ochroną dziedzictwa kulturowego Delty Wisły.
Dni Otwarte Żuławskich Zabytków
To coroczne święto zabytków i atrakcji Żuław, które odbywa się zawsze w trzeci weekend czerwca. W tych dniach zapraszamy Państwa do miejsc na co dzień niedostępnych dla mieszkańców i turystów. Dzięki uprzejmości prywatnych właścicieli, samorządów i stowarzyszeń można odwiedzić wyjątkowe miejsca i posłuchać ciekawych historii.
Zapraszamy właścicieli zabytków i atrakcji Żuław do udziału w Dniach Otwartych Żuławskich Zabytków.
Szczegółowych informacji udziela: Marek Opitz, tel. +48 503005625, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Strona 55 z 55