Wywiad z Panią Leokadią Gnyś

Klub Nowodworski: Jak wspomina Pani lata wojny?

Leokadia Gnyś: Pochodzę z gospodarstwa, gospodarska córka, zostaliśmy wywiezieni do Niemiec. Mieszkali tam tacy Niemcy w małym domku nad Wisłą, którzy sprowadzili się na nasze gospodarstwo, a nas wywieźli do tego swojego domku, gdzie mieszkaliśmy do zakończenia wojny, no i musieliśmy pracować tam na gospodarstwie u Niemców, bo tam się porobiło całe takie osiedle niemieckie. Codziennie chodziliśmy tam do pracy. Byłam już mężatką. Z mężem poznaliśmy się jeszcze w szkole, takie szkolne narzeczeństwo. Jak Niemcy zaczęli wywozić Polaków do łagrów, wysiedlać, ja miałam prawie 20 lat, a mąż 23. Z naszej parafii ksiądz już był wywieziony, to my, pamiętam jak dziś wszystko jeszcze sankami, bo to było w marcu, pojechaliśmy do drugiej, sąsiedniej parafii, jako para zakochanych, żeby wziąć ślub. Był z nami tylko organista z naszej parafii jako świadek i tak młodo się pobraliśmy, żeby nas Niemcy osobno nie wywieźli. Pracowaliśmy dalej u tych Niemców, a nie wszyscy Niemcy byli tacy straszni. W miejscowości do której nas wywieźli, żył taki bogaty Niemiec, który znał się z Polakami jeszcze z czasów sprzed wojny, prowadził młyn i choć w tym czasie Polakom ciężko było dostać, a nawet nie mogliśmy kupować w sklepach mąki pszennej, masła czy lepszych powideł, on sprzedał mi parę kilo mąki pszennej, pamiętam 7 kg mąki pszennej.

KN: Czy przypomina Pani swoje lata dzieciństwa?

LG: Mama moja zmarła jak miałam 8 lat, tata zmarł jak miałam 15 lat, gdyby moi rodzice żyli nigdy bym nie dotarła na tereny Żuław.

KN: Skąd Pani pochodzi?

LG: Jestem aż z rejonów kieleckich, tam się urodziłam, potem wyjechaliśmy na gospodarstwo, które zostało sprzedane i przeprowadziliśmy się do miejscowości koło Torunia, powiat lipnowski, wtedy województwo toruńskie. Tam mieliśmy gospodarstwo, w którym wszystko trzeba było budować, w trakcie tata się przeziębił i kiedy miałam 15 lat odszedł. W Toruniu chodziłam do szkoły, musiałam połączyć pracę na gospodarstwie z nauką.

KN: Czy ma Pani jakieś rodzeństwo?

LG: Miałam młodszą siostrę, która miała 6 lat, jak mama zmarła i dwóch młodszych braci, już po innej mamie, ale szanowaliśmy się jak rodzeństwo prawdziwe. Byłyśmy małymi dziewczynkami, kiedy mama zmarła, na takim gospodarstwie tata potrzebował pomocy i ożenił się ponownie.

KN: Lubiła Pani pracować na gospodarstwie?

LG: Tata, jeszcze do jako małej dziewczynki, mi mówił że mam się gospodarstwem zajmować, a takie małe dziecko robi co rodzice każą, zaczęłam szkołę w Toruniu i zaraz wojna nas zaskoczyła.

KN: Niech Pani opowie jak było od początku, Pani została złapana?

LG: Tego dnia kiedy wracałam wtedy z mąką, w torbie miałam jeszcze królika, którego dostałam od wujka mieszkającego w okolicy, oraz około 75 marek. To była jesień i jechałam do domu na rowerze, musiałam przejechać przez las, który odgradzał dom i gospodarstwo rodziny [Zonobergów], u których razem z mężem pracowaliśmy. W tym czasie Niemcy robili obławy na partyzantów polskich i rosyjskich i cała ich gromada chodziła wtedy po lesie.

KN: Który to był rok?                                                                                                

LG: 1944

KN: Czyli to już blisko końca wojny.

LG: To już blisko, w ‘40 byliśmy wysiedleni, a kiedy to się stało to był 1944 rok.

KN: Ile miała wtedy Pani lat?

LG: 24 lata.

LG: Jak wracałam tym lasem, zauważył mnie wtedy taki żandarm, on był Austriakiem, ale w czasie wojny wszystko było tak poplątane, był człowiekiem, który jak kogoś dopadł to strasznie bił go, kopał. Zawołał mnie, nie mogłam uciec, bo od razu by mnie zastrzelił. Stanęłam przed nim i kazał mi powiedzieć co mam w torbie, wiedziałam że i tak zajrzy mi do torby, więc nie mogłam skłamać, powiedziałam o mące. Razem z nim był Niemiec cywil, który mówił po polsku i chyba tylko to mnie uratowało. Pełnił funkcję sołtysa i znał mojego męża, wiedział że razem pracujemy na gospodarstwie. Tłumaczył to co mówiłam żandarmowi, ten popatrzył na mnie, spojrzał na ten woreczek i zaczął mnie zaciśniętą mocno pięścią bić pod szczęką. Miałam wtedy długie włosy, chwycił mnie za te włosy i zaczął mnie z całej siły kręcić, jak piłka leciałam. Później zaczął mnie karabinem bić i kopać. Był strasznym katem, jak już kogoś dopadł, to go wymęczył, kopnął i do rowu wrzucał. Jak już ochłonęłam, kazał mi pod drzewem stanąć. Zmaltretował mnie strasznie, ale nic już mnie nie bolało, nie płakałam, nie krzyczałam, wszystkie nerwy zaszyły się we mnie gdzieś głęboko. Jak tak stałam odwrócona tyłem pomyślałam tylko, że z nikim się już nie zobaczę. Przygotowywał swój karabin, a w tym czasie ten Niemiec co nas znał, zaczął coś do niego mówić, w tym amoku, nic nie rozumiałam, z resztą nie znałam niemieckiego, tylko pojedyncze słowa. Widocznie to wpłynęło na niego, bo nie zdecydował się strzelać. Pozwolił mi jeszcze pobiec do [Zonobergów], oddać mężowi klucze do domu, kazał mi zostawić tą mąkę, królika i zdjąć sweter. Pobiegłam, jak sarna biegłam, nie myślałam o pobiciu, chciałam tylko szybko dostać się na gospodarstwo. Na miejscu męża już nie było, skończył pracę, właściciela też nie. Zapukałam do Pani [Zonoberg], przekazałam klucze i musiałam wracać, żandarm ostrzegł mnie gdybym nie wróciła znalazłby mnie i razem z mężem wysłałby do łagrów. Wróciłam, a oni prowadzili już jakąś starszą kobietę z Torunia na posterunek i 7 km w nocy razem z tą staruszką szłyśmy na ten posterunek, ja ciągnęłam ze sobą rower, te paczki. Spisali protokół i spędziłyśmy noc na posterunku. Strasznie pomarznełyśmy.

Na drugi dzień wróciłam do tego domu do lasu, gdzie byliśmy wysiedleni,

naprzeciw Ciechocinka w lesie mieszkaliśmy. Rozebrałam się i mąż wtedy zobaczył moje ciało, byłam cała sina, potłuczona, na posterunku jeszcze cała posiwiałam, mąż siniał ze strachu, ale ja śmiałam się już wtedy, że wróciłam do domu (śmiech).

Potem męża wzięli do Lubicza przed Toruniem, gdzie kopali wykopy. Po tym całym moim nieszczęściu ja miałam jeszcze odwagę (śmiech), młody człowiek nie boi się ryzykować i spakowałam walizkę, żeby zanieść mężowi coś do zjedzenia. Stamtąd było dużo kilometrów przez las. Napiekłam ciasta, z mąki którą miałam od rodziny Schultz, prowadzili sklep, ja robiłam dla nich ubrania na drutach, a oni sprzedawali mi mąkę i lepsze powidła. Bo Polacy mogli tylko mieć powidła z buraków cukrowych.

KN: A pamięta Pani przepis na powidła z buraków cukrowych?

LG: Nie, ja tego nie robiłam, ale te buraki się ucierało i gotowało do czasu, aż wyglądały jak miód. Było to smaczne, ale nie tak treściwe jak prawdziwe powidła z owoców.

Spakowałam walizkę i poszłam zawieźć mężowi na te okopy jedzenie. Przez las szłam około 5/6 km, jak wyszłam z lasu, na szosę, która prowadziła w stronę do Lubicza, to już całą gromadę Polaków Niemcy prowadzili do Torunia do takiego obozu, podobnego do łagrów. Strażnicy niemieccy jechali konno, a Polacy szli zwartą grupą, weszłam pomiędzy nich i razem z nimi wędrowałam do samego Lubicza, później się wycofałam się, kiedy żandarmi zboczyli z drogi i poszłam do męża. Zostawiłam walizkę, spotkałam też innych Polaków tam pracujących, a bardzo dużo ich było i wróciłam do domu, szczęśliwa, że udało mi się zobaczyć męża, zostawić jedzenie i wrócić. Tak przepracowaliśmy do końca wojny.

KN: W jakich okolicznościach nastąpił wyjazd, tutaj na Północ?

LG: Mój mąż był po szkole rolniczej, uczył się w Baranowiczach, na Kresach. Młodsza siostra została na gospodarstwie po rodzicach. Było tam wszystko poniszczone, dlatego mąż chciał wyjechać, część znajomych przeniosła się na Żuławy, spakowaliśmy dwie walizki i (śmiech) dziecięce saneczki zimowe, i wyjechaliśmy. Rodzina się obawiała, ostrzegała, że tam mieszkają Niemcy i nas zabiją.

KN: Który to był rok?

LG: To był 1946, zaraz po wojnie.

LG: Nie wiem jakim sposobem, z tymi sankami, do Malborka dotarliśmy. Nie pamiętam. Może transportem okazyjnym.

KN: Ale z własnej woli przybyliście tutaj?

LG: Z własnej woli. To był miesiąc grudzień, dotarliśmy do Malborka, chcieliśmy dotrzeć do znajomych do Przemysławia. Wędrowaliśmy tak, robiło się już ciemno i zatrzymał się pewien mężczyzna, który zabrał nas na swoim wozie do swojego domu, dał nam kolację, przenocował nas, śniadanie wyszykowali i na drugi dzień znów wyruszyliśmy.     

KN: A w jakiej okolicy mieszkał ten mężczyzna?

LG: W okolicy Nowego Stawu.

LG: Poszliśmy dalej z tymi sankami, dotarliśmy do Drewnicy, ale były tam jeszcze tereny zalane. Doszliśmy do Przemysławia, a tam rosła wielka trzcina, z powodu zalania, ale tam się osiedliliśmy. Mieszkało tam już dużo Polaków. Mąż zaczął organizować spółdzielnię, Samopomoc Chłopska. Był to sklep, w takim dużym budynku, do którego po towary jeździł aż do Gdyni końmi. Był tam prezesem. Po czasie zaczął też pracować w gminie. Ja początkowo po wszystkich przeżyciach nigdzie nie pracowałam, byłam gospodynią domową.

KN: A jak dostaliście się do Przemysławia otrzymaliście jakieś mieszkanie?

LG: Tam wioska była już wysiedlona, domy były puste i zgłosiliśmy się do gminy i został nam przydzielony domek. Nigdy bym nikogo nie wyrzuciła z domu, nawet najgorszego wroga. Dlatego źle się czułam, jak przyszły do nas dwie Niemki, które wcześniej mieszkały w tym domu, chciały zabrać swoje ostatnie rzeczy. Pozwoliłam im na wszystko, pozbierały swoje rzeczy i odeszły. Przychodził do nas taki starszy Niemiec, który robił prace przydomowe, zawsze poczęstowałam go smacznym obiadem.

LG: Po paru latach pracy w Drewnicy męża, przenieśli go tutaj do powiatu, do pracy w rolnictwie. Starał się o mieszkanie w Nowym Dworze, dwa lata dojeżdżał, zimą dojazdy były najgorsze.

KN: Który to był rok?

LG: 10 lat mieszkaliśmy w Przemysławiu, to rok 1956.

LG: Mąż chodził, pytał o mieszkanie, pewnego dnia poszłam zapytać, poprosić za męża. Z jednego mieszkania miał wyprowadzać się lekarz weterynarii, wpisali nas na listę do tego mieszkania, pokazali też domek, do którego mogliśmy się wprowadzić i poczekać na mieszkanie.                                                                                                                   

Domek ten był, bardzo zniszczony, zrujnowany. Zdecydowaliśmy się jednak tam przeczekać, ponieważ mieli zacząć jego remont. Przenieśliśmy swoje meble, remont został ukończony, dlatego zapragnęłam tam już zostać

LG: Mąż pracował w powiecie, a ja miałam znajomych z Mikoszewa, którzy zajmowali się wyrobem bursztynu, namówili mnie, bym nie szła do pracy, tyko zajęła się obrabianiem bursztynu, ponieważ więcej zarobię od męża. Tak się stało i zajmowałam się tym przez 20 lat. Wyroby bursztynowe odstawiałam do Cepelii, najpierw w Gdyni, potem w Sopocie. Musiałam płacić podatek i mieć pozwolenie z urzędu finansowego. Robiłam duże bursztynowe korale, ze szlifowanych bursztynów broszki, spinki, wisiorki. Cała moja rodzina była wystrojona w bursztyn. Sama nigdy nie nosiłam moich wyrobów bursztynowych (śmiech).

KN: Jak mąż na początku dojeżdżał do pracy w Nowym Dworze?                       

LG: To już autobusy musiały jeździć, a do Gdańska z Drewnicy dostawałam się statkiem.

KN: Czy był w Przemysławiu jakiś kościół, ksiądz?

LG: W Przemysławiu nie, w Drewnicy, ksiądz przyjeżdżał z parafii w Żuławkach, do Żuławek chodziliśmy do kościoła.

KN: A jak się układały relacje z księdzem?

LG: Fajny był ksiądz, raz zaprosiliśmy go do nas do domu, bawił się ze Zbyszkiem, moim synem. Po przykrych wydarzeniach wojennych, był przyjemny dla ludzi, pomocny.

KN: Proszę powiedzieć jak wyglądał czas wolny, niedziele, chrzciny, przyjęcia?

LG: Kiedy przyszła sobota urządzaliśmy zabawy, przedstawienia w Drewnicy, sama występowałam, śpiewałam, jeszcze przed wojną należałam do zespołu tanecznego, do chóru, teatru amatorskiego. Wszędzie musiałam być pierwsza, szybko się uczyłam, miałam bardzo dobrą pamięć, zawsze musiałam odgrywać ważniejsze, większe role. Przyjeżdżałam do Kamerczyna na próby i występy w soboty i niedziele.

KN: Gdzie chodziła Pani do szkoły?

LG: To była Szkoła Stefczyka, szkoła handlowa. Po roku czasu rodzice pomarli, musieliśmy się zająć pracą. Byli pracownicy, ale nadzór prowadziła rodzina z mamy i taty strony.

LG: Na Żuławach było inaczej, siedziałam, zajmowałam się domem, gotowałam, prałam i obrabiałam bursztyn.                                                                                                 

KN: Syna urodziła Pani w Przemysławiu, czy była tam jakaś akuszerka?

LG: Ja urodziłam w domu, Był ośrodek zdrowia, w którym przyjmował lekarz, znajdował się naprzeciwko mojego domku, a obok ośrodka była gmina. Do mnie do domu codziennie przychodziła taka starsza akuszerka. Syn chodził pół roku do szkoły w Przemysławiu i resztę w Nowym Dworze.

LG: Ja byłam ciekawska świata, od 6 roku życia chodziłam do szkoły, dyrektor przyjął mnie do nauki wcześniej. Uczyłam się tańczyć, śpiewać, do dziś czuję podryg do tańca (śmiech).

KN: Mówiła Pani kiedy zamieszkaliście w Przemysławiu nie było mebli, to jak sobie poradziliście?                                                                                                            

LG: Istniał wtedy Urząd Likwidacyjny, stamtąd wykupiliśmy sobie meble. Kupiłam sobie fortepian i lekcje gry na fortepianie od starej Niemki, cały czas ciągnęło mnie na scenę, występowałam czasami na dniu mamy.

KN: Proszę powiedzieć jak się układały stosunki z sąsiadami?

LG: Z sąsiadami mieliśmy bardzo dobre stosunki, mieszkaliśmy tam 10 lat, to sąsiadki płakały jak wyjeżdżaliśmy. Z żadnym sąsiadem nigdy się nie kłóciłam, nie gniewałam.

KN: Co Pani dobrego gotowała, skoro ten Niemiec co u Państwa pracował, tak chętnie przychodził do Pani na obiady?

LG: To czego byłam przyzwyczajona z domu, różne zupy, kapusta, zacierki na mleku, proste naturalne potrawy. Zawsze gotowałam z dwóch dań obiady. Mąż do pracy, syn do szkoły, szłam w kolejkę do sklepu, gotowałam obiad i robiłam bursztyn.                            

KN: Po wojnie kiedy nie wszystko było dostępne, co Pani gotowała?

LG: Zwykłe potrawy, co się dało: fasolówkę, grochówkę, kaszę, placuszki, naleśniki, najgorzej było z masarnią.

KN: Proszę mi powiedzieć coś o organizowanej przez Pani męża spółdzielni, sama spółdzielnia to był dość kontrowersyjny temat prawda?

LG: Tak, trzeba było członków zbierać, zgodnie z urzędowymi przepisami, byli ludzie którzy się nie zgadzali, ale nie interesowałam się bardziej tymi sprawami. Kiedy członków było już więcej, mąż przeniósł się do powiatu.

KN: Czy pamięta Pani czy członkami byli ludzie przesiedleni w trakcie akcji “Wisła”?

LG: Nie wiem, była rodzina pochodząca z Ukrainy, a reszta pochodziła z moich stron, ale nie znałam się z nimi bardziej.

KN: Z perspektywy czasu jak Pani ocenia czas spędzony na tych terenach, wróciłaby Pani w rodzinne strony, czy żałuje Pani że przyjechała na Żuławy?

LG: W jednej miejscowości byłam dzieckiem, w drugiej mężatką, w trzeciej z dzieckiem. Wszędzie dawaliśmy sobie radę. Tutaj żyliśmy dobrze, dożyliśmy emerytury, życie było nie za bogate i nie za biedne, spokojne.

KN: A co przekazałaby Pani dzisiaj młodemu pokoleniu?                               

LG: Żeby nie gonić za tą dobrocią, za tym nowoczesnym życiem, żyć spokojnie, sprawiedliwie. Zawsze być wesołym, nie martwić się o wszystko, żeby nie przesadzać z bogactwem, bo bogaci też mają zmartwienia.

KN: Dziękuję Pani za rozmowę.

LG: Dziękuję.

 

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846