Wywiad z Panią Leokadia Ciesielską
Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o sobie i swojej rodzinie.
Leokadia Ciesielska: Moi rodzice nazywali się Aleksander i Wiktoria (z domu Kurkowska) Braun, mieli nas dwanaście. Ja byłam najstarsza, urodziłam się w Warlubiu, powiat Świecie, w dniu 22 grudnia 1922 roku. Do wybuchu wojny mieszkałam w Warlubiu, na Żuławy przyszłam w roku 1949, zamieszkałam w Różewie, tam mieszkałam do 1996 i wtedy przeniosłam się do Nowego Dworu. W międzyczasie dyrektor PGR zadecydował, że skoro jestem już sama, to nie potrzebuję tak dużego mieszkania i przenieśli mnie niedaleko, do Rakowego Pola. Tam mieszkałam 5 lat.
Ukończyłam 7 klas, przez całe życie pracowałam na gospodarce, zaczęłam, jak byłam dzieckiem, wszystkie dzieci wtedy pracowały.
KN: Czy ma Pani jakieś hobby?
LC: Najwięcej to łopata i w pole, bo tak było na gospodarstwie i na Żuławach. Jak dzieci były małe to lubiłam skarpetki robić, ale tylko zimą, bo normalnie na to nie było czasu, było pole i ogrody. Robiłam też weki. Miałam czarnej porzeczki bardzo dużo, dużo też było wiśni i agrestu. Do tego jeszcze jabłka i gruszki... Ale lubiłam się też bawić; lubiłam, żeby były zabawy, do kina chodziłam, raz na miesiąc przyjechał taki z kinem i chodziłam tam. Zabawy były, dożynki. Bardzo lubiłam tańczyć, cała nasza rodzina to były tancerki, a Henio, najstarszy syn, grał na akordeonie. Za panienki to ja dużo chodziłam na zabawy, a potem z mężem np. do Piotrowa na sylwestra. Tam była duża świetlica, orkiestra, miejscowi ludzie. Potem, jak już dzieci były na swoim, też przyjeżdżały i razem się bawiliśmy. Rodzina była liczna i wesoła. Śpiewanie, tańczenie, granie, to było nasze najlepsze...
KN: Jak się żyło w Warlubiu?
LC: W moim domu rodzinnym mieszkaliśmy tylko my, potem jeszcze rodzice w części domu zrobili mieszkanie dla siostry, jak wyszła za mąż. Dom ten zbudowali rodzice mojej mamy.
Jak się wojna zaczęła, to mama mogła tylko jedną zatrzymać na gospodarstwie. Reszta musiała iść do pracy. Jedną córkę mama dała do ogrodnika, drugą do stolarza. Chodziły tam do pracy, jedzenie miały tam, ale na spanie wracały do domu. Ja trafiłam do Tiegenhofu, a moja siostra Helena aż pod Toruń, tam kopała okopy. Na drugi rok mama zdążyła dać siostrę do cegielni, niedaleko naszej wioski, jakieś 2,5 km od nas, potrzebowali tam dziewczynę. Tak, że na drugi rok, prawie wszystkie dzieci mama miała już koło siebie. Tylko ja znowu pojechałam do pracy.
KN: Czy mogłaby Pani opowiedzieć o pracy w czasie wojny?
LC: Na Żuławy do roboty przyjechałam w maju i byłam aż do późnej jesieni. Miałam wtedy 17 lat i przywieźli mnie do Tiegenhof. Wysiedliśmy na dworcu, przyszedł taki bamber, miał wóz i nas zabrał na wóz. Jechałam razem z sąsiadką, ja miałam poduszkę i kocyk, a ona miała pierzynę, i umówiłyśmy się, że będziemy się trzymać razem. Gdzie tam, potem nas rozdzielili. I wszystko na osobno. Potem nas tym wozem wywiózł, ale gdzie? To ja nie wiem, może pod Elbląg? To był już bardzo późny wieczór. I tam musieliśmy zaraz do roboty. Bo to był maj i trzeba było zaraz w buraki iść. A przy żniwach to my nie robili, bo oni mieli maszyny.
Później już, ci gospodarze to musieli jeździć na wojnę, nakazy dostawali, więc bamber pojechał. Ale mieli też syna, młody był 16-17 lat i jego nie wywieźli nigdzie. On został na gospodarstwie z mamą razem. I dostali jedną dziewczynę do kuchni, która musiała gotować. Bardzo dobrze mówiła po niemiecku, bo to była Kaszubka. A nas wysyłali w pole. I robiliśmy to, co było. Krów żeśmy nie doili. Były jeszcze dwa konie i świnie. Wiem, bo kiedyś byłam pomóc mielić mięso przez taką maszynkę.
KN: Dostała Pani coś z tego świniobicia do jedzenia?
LC: Nie. Dali nam ten sam obiad, co zawsze, co był gotowy. Najczęściej to była fasola czy groch i dodawali jakieś mięso. To była taka zupa. W niedzielę było inaczej, Kaszubka upiekła kawałek mięsa, ziemniaki. Zawsze było dużo pracy, bo też ziemi to mieli bardzo dużo. Pamiętam, że oprócz gospodyni i syna, był jeszcze brygadzista przy oborach. Rządził końmi i mleko woził.
KN: Czym jeszcze zajmowała się Pani oprócz pracy w burakach?
LC: Były tam takie stare cegły z rozbiórki i musieliśmy je czyścić. To najwięcej była nasza robota. Jak w lato nie było co robić w polu, to tam musieliśmy być. Ze cztery dziewczyny nas było i ze dwa miesiące robiliśmy przy tym.
KN: Jak Was traktowano podczas pobytu na robotach?
LC: To ja nie powiem, każdy swoją robotę zrobił, uparty tam nikt nie był, bo każdy był posłuszny, każdy się bał, bo my młode dziewczyny były. To, co nam mówił, to wszystko żeśmy poszły i zrobiły. A ona, ta pani, to nawet się do nas dużo nie wtrącała, bo ona miała tego brygadzistę, on nami rządził. To, co on nam rozkazał, to wszystko musieliśmy zrobić, w polu czy przy tych cegłach. Pracowaliśmy od rana, od 8.00 do 17.00. W niedzielę nie pracowaliśmy.
KN: Jak spędzałyście niedzielę?
LC: Odpoczywałyśmy. Daleko nigdzie nie chodziłyśmy, bo faktycznie nie było gdzie. Same pola i pola... Tam do zwiedzania nic nie było.
KN: Czy dostała Pani jakieś odszkodowanie za pracę w czasie wojny?
LC: Nie, nie starałam się nawet.
KN: Wspominała Pani, że rok później ponownie wywieziono Panią do pracy?
LC: Tak, ja sobie przypomniałam, że ta stacja nazywała się Hojbudy (obecnie Stogi w Gdańsku przyp.red.) i z tej stacji znów zawieziono mnie do jakiegoś gospodarstwa, jakieś dwa kilometry. Tam przeważnie mieszkali Kaszubi. To był luty. Nie było tam wiele do roboty w lutym, bo nas szybko wywozili, żeby nikt nie znalazł sobie żadnej roboty blisko domu. Chcieli wywieźć szybko do tych bambrów. Myśmy się tego nie spodziewali.
KN: Czym się Pani zajmowała?
LC: Przede wszystkim chrust rąbałam.
KN: W roku 1949, już jako mężatka, powraca Pani na Żuławy. Jak wyglądało Wasze życie na Żuławach?
LC: Na początku to ja tu nie miałam niczego, ani kury, ani nic, tylko ten jeden pokój, ja i mąż. Jedna prycza była i siennik słomą napychany i tak żeśmy spali. Tam nic nie było, ani pola, ani niczego. Potem, już jak poszliśmy do tego drugiego domu, to było lepiej. Zamieszkaliśmy w starym domu w Różewie. Hodowałam tam kury, kozy, indory. Zawsze miałam pełne podwórko. Nawet mąż raz znalazł w zbożu gniazdo z jajkami i zawsze chłopi mówili: „Weź Ciesielski, bo Ty zawsze wszystko potrafisz zrobić.” Przyniósł do domu i na kuchni je trzymaliśmy. Z tego bażanty się wykluły. Trzy parki: trzy kurki i trzy koguty. Potem dorosły. Jak je zabiliśmy, to wypatroszyliśmy i zrobiliśmy eksponaty. Ale z kurki jedliśmy rosół. Wszystko miałam oprócz perliczek, bo one jajka niosły po krzakach i wcale ich nie można było znaleźć.
KN: Proszę opowiedzieć o domu w Różewie.
LC: Mieliśmy tam takie drzwi wahadłowe, potem je wymieniliśmy na zwykłe i dobudowaliśmy werandę. Pieniądze na remont domu dostaliśmy z PGR. Oczywiście nie mieszkaliśmy tam sami, w drugiej części budynku mieszkała inna rodzina. Przy domu mieliśmy kasztany, takie stare, przedwojenne. Lubiłam je, tam odpoczywaliśmy. Jak agencja przejęła gospodarstwo w 1995, wszystkie kasztany wycięli na opał, bo bieda była. Szkoda tych pięknych drzew.
Dobrze nam się żyło w tym domu... Biedy nie mieliśmy. Trzeba było dużo pracować, ale to jak człowiek młody z wszystkim poradzi. Kiedyś byłam zdrowa, młoda, nauczona pracy z domu, to mi wszystko szło, ot, tak!
KN: Co jadaliście w tamtych czasach?
LC: To, co było, np. często robiłam zupę ze świeżych owoców i do tego placki ziemniaczane. Robiłam też brzat, zupę owocową z suszu. Suszone gruszki, jabłka, śliwki węgierki wrzucałam do garnka, zalewałam wodą i potem razem gotowałam. Trzeba potem dodać sól i cukier, jeśli za mało słodkie. Podać można z kluskami lanymi. Do tego też pysznie smakują placki ziemniaczane z cukrem i śmietaną. Placki ziemniaczane jedliśmy też w chlebie – taka kanapka.
Mój mąż też lubił gotować, ale to bardziej zimą. Robił na przykład czarninę. Najpierw robi się kaczce dziurę w głowie, żeby krew kapała. Zbiera się ją do miseczki. Potem się kaczkę porcjuje. Flaczki trzeba przekroić, oczyścić i nawinąć na kacze łapki. Trzeba ugotować na tej kaczce rosół z warzywami i suszonymi owocami. Do krwi dodać ocet, cukier i mąkę, wlać do rosołu i jest czarnina. Łapki z flaczkami ugotowane w zupie były przysmakiem dzieci.
Mój mąż robił też ser topiony. Twarożek musiał sam spleśnieć, stał 3 dni, potem w tej misce blaszanej topiło się go nad parą i dodawało masło, żółtka , sól i kminek. Potem mąż przelewał to do miseczki kamiennej. Dzieci bardzo to lubiły.
KN: Jak się żyło z sąsiadami
LC: Jak przyszłam na Żuławy, to mieszkałam w małym pokoiku. Tam urodziłam syna i ona mi wszystko dawała, tak mi pomagała ta sąsiadka Staniakowa. Jak ona mi pomagała, czasem nawet obiad gotowała i dla mnie i dla męża. Potem się przeprowadziła pod Gdańsk. Kiedyś, jak już mieszkałam w Nowym Dworze, poszłam raz do kościoła i jak siedziałam w ławce to patrzę, czy to przypadkiem nie ona. I spoglądam, i spoglądam, ale myślę, nie, tak długo będę czekać, aż upilnuję, jak wyjdzie z kościoła. Muszę podejść do niej i zapytać, przedstawić się, sprawdzić. Rzeczywiście, to była ona. Ukochała, ucałowała. I ona mnie zaprosiła do domu do swojego brata, bo u niego właśnie w odwiedzinach była. Rozmawiałyśmy, a na początku, to żeśmy się popłakały. Takiej drugiej jak ona, to już nie znajdzie.
KN: Czy otrzymywaliście jakąś pomoc ze strony państwa?
LC: Dostaliśmy pieniądze na remont domu i były też codzienne przydziały, np.: 3 litry mleka na dzień. To było już w czasach, kiedy nie mogliśmy w PGRach trzymać prywatnych krów, lata 70te. Dostawaliśmy też tzw. deputat paszowy.
KN: Niewiele spraw mogła Pani załatwić na miejscu, w Różewie.
LC: No nie, do gminy i na początku do kościoła chodziłam do Nowego Dworu. Ale po sprawunki do Kmiecina, do Solnicy i do Piotrowa; po to, co do kuchni było potrzebne. Miałam 2 km do szosy, a jak nie było autobusu lub kolejki, to jeszcze 2 km do Kmiecina. Albo do Nowego Dworu jeszcze 5 km. Do Nowego Dworu musiałam do krawca, był jeden na obecnej ulicy Sikorskiego. Stał tam taki stary dom, dziś go już nie ma. Inna krawcowa to była Wiśniewska, na też na ulicy Sikorskiego. Do fryzjera nie jeździłam, córka mi robiła włosy, jak już dorosła.
KN: Gdyby miała Pani wskazać symbol Żuław, co by to mogło być?
LC: Mój Boże, ale pytanie... Błoto i gumowe buty!
KN: Czy żałowała Pani przyjazdu na Żuławy?
LC: Początkowo tak. Mówiłam do męża: „Gdzieś ty mnie tu przywiózł!” Nie znałam wcześniej tego, bo ja w dużej wiosce mieszkałam, ani tego błota, ani gumowych butów. I daleko do kościoła, daleko do sklepu. Potem się przyzwyczaiłam i nie chciałabym już wracać do dawnego domu. Już czuję przyzwyczajenie. Tyle lat...
KN: Czuje się Pani Żuławianką?
LC: Niby tak, do Warlubia mnie już nie ciągnie.
KN: Przepis na życie dla młodego pokolenia?
LC: Żeby pracowali, bo u nas w domu każdy miał swoje zajęcia i czuł się potrzebny. Trzeba mieć też swój charakter, dobrym być, nie kłócić się, do kościoła chodzić. Modlić się, bo Pan Bóg wysłuchuje wszystkich. Spokój zachować z ludźmi, nie kłócić się. Dużo też od rodziców zależy, jacy są rodzice, takie będą dzieci.
KN: Dziękujemy za rozmowę.
LC: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziła Marzena Bernacka - Basek