Wywiad z Panią Stanisławą Golec

Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Stanisława Golec: Nazywam się po mężu Golec, ale z domu jestem Iwan. Moi rodzice nazywali się Janina i Bolesław. Mama z domu Wisna, urodzona 29 czerwca 1927 roku. Tata urodził się 27 czerwca tego samego roku, a umarł niedawno 15 kwietnia 2014 roku. Mam dwie siostry: Różę i Grażynkę. Urodziłam się w domu podcieniowym w Hucie Żuławskiej 03.10.1948 roku.

KN: Czy mogłaby Pani opowiedzieć o swoim domu rodzinnym?

SG: Teraz mieszka tam najmłodsza siostra – Grażynka, tata przepisał dom na nią. Gospodarstwo też, miał tam 12 hektarów i to podzielił na nas po równo. Nikogo nie ukrzywdził. Razem z mamą dostałyśmy każda po 4 ha. Ale tata do końca gospodarzył, jak się dwa lata temu obora spaliła, to chciał ją naprawiać. Siostra mówiła, żeby lepiej dach domu naprawić, ale tam była cała jego praca włożona i zrobił tę oborę. Ostatni raz dom był remontowany jakieś 10 lat temu, szczególnie ganek, trzeba było belki wymieniać. Ojciec dbał o dom, takich podcieniowych we wsi były trzy.

KN: Gdzie mieszkali Pani rodzice przed przyjazdem na Żuławy?

SG: Tatuś pochodzi z Kielc, ale mieszkali za Bugiem, we Wołkowysku, a mama z poznańskiego, ale jak się poznali? Chyba w szkole w Wołkowysku, ale pobrali się tutaj. Przyjechali tu razem w 1946. Mówili, że jak przyjechali to te domki na Mazurach to puste były, można było brać, kto chciał. A ten dom w Hucie Żuławskiej to im gmina przydzieliła.

KN: Dlaczego zdecydowali się przybyć na Żuławy?

SG: No chyba za chlebem, bo tam było biednie .. ich było ośmioro. Tam w lepiance oni mieszkali, a tu były wolne domy po tych Niemcach, to tutaj przyjechali. Też było ciężko, oni dorabiali się sami, nic nie mieli. Tata pracował w lesie, a mama? Najpierw w sklepie jak jeszcze panienką byłą, a później to już w domu, była gospodynią.

KN: Jaką szkolę Pani kończyła?

SG: Szkołę Handlową w Braniewie. Ot ją dopiero, ja byłam pierwszy rocznik. Potem pracowałam w GS w Elblągu. A potem w terenie: w Tolkmicku, w Suchaczu, Gronowie Elbląskim, w Janowie, Komorowie. Najdłużej w Tolkmicku i w Suchaczu. Później zachorowałam, tak to dzielenie kartek psychicznie mnie wykończyło, dzielenie tego towaru, tej kiełbasy... Ludzi dużo, przywieźli 20kg kiełbasy, to trza było dzielić na te kartki ... Później zaszłam z Markiem w ciążę i tak chorowałam, psychika wysiadła... Nie mogłam sobie dać rady i przestałam pracować. Przedtem w handlu ludzie byli wyuczeni.. My kończyłyśmy zawodówkę i miałyśmy praktyki, dostawałyśmy za nie 352 złote. A za staż, to może tak jak i teraz, 800 złotych. A buty kosztowały 450, szpilki. Takie miałyśmy przeliczenie – na szpileczki. Buty za pól pensji! Do tego bluzeczkę, czy coś innego się od marynarzy kupowało.

KN: Czy pamięta Pani jakieś szczególne chwile spędzone w domu w Hucie Żuławskiej?

SG: Najbardziej to chyba święta, bo wtedy jest tak rodzinnie i nawet później cała rodzina zawsze tam na święta jedzie. Nasz dom miał ganek, ten podcień. Na podcieniu myśmy zboże trzymali. A na dole pod gankiem były kamienie takie duże i tam kury chodziły, ziarno dziobały i brudziły. Trzeba było to zawsze sprzątać. Tata nas tego uczył. A na tym ganku to my często sobie siedzieliśmy, nawet jak było chłodno. Nawet teraz, jak do siostry pojedziemy, to tam siedzimy, jak nie ma dużego wiatru.

W ogóle pamiętam z dzieciństwa, jak mama robiła biały barszcz na zakwasie, piekła chleb, robiliśmy też masło. Ja to lubiłam te prace na wsi. W kuchni mieliśmy takie kaflowy piec i na dole pieca można było chleb wypiekać. Później to tata zrobił ten piec do pieczenia chleba w szopie takiej i tam piekliśmy. Mąkę mieliśmy swoją. Tato jeździł raz do roku, jak się wymłóciło, jeździł do młyna, robił mąkę. Miał worek mąki żytniej i pszennej. Tak samo z cukrem – zawsze miał cały worek cukru. I my to żeśmy głodu nie zaznali. Tata chował świnie, mama dużo drobiu chowała, kurek, kaczek, gęsi, też perliczki, indyczki. Oni lubili pracę, mieliśmy i my przy tym pracę zawsze. Ale to było takie pokolenie, oni wszyscy pracowali...

KN: Czym mama dogadzała swoim dzieciom?

SG: Co ona nam kupowała... batony krymskie, wiewiórki, katarzynki. A sama piekła dużo, drożdżowe ciasto zawijane, marmoladą smarowane w środku, też wafle, ciastka. Takie swoje, ja gdzieś nawet takie mam! To są amoniaczki, takie małe ale pyszne. Mama nam piekła takie właśnie, tylko mama piekła na maśle, więc lepiej pachniały.

Mama bardzo dużo robiła w domu i nas uczyła też: kompoty, mięsa. Trzeba było umieć je zaszykować, bo nie było lodówek. Więcej się mięsa suszyło. Mieliśmy taki kufer drewniany i tam to wędzone mięso trzymaliśmy albo w kominie się je wieszało. Robiliśmy też twaróg, tak dla siebie. I my dzieci robiliśmy masło. O jeny! Jak to czasem ciężko było ubijać, a ja byłam najstarsza i miałam najwięcej tej roboty. No ale ja lubiłam. Krów nie lubiłam doić i nie poddawałam się, dopiero jak się ożeniłam chyba zaczęłam krowy doić. Świniom jeść dawałam, gnój wyrzucałam, no pracowałam tak sobie.

KN: Jak Pani ocenia pokolenie swoich rodziców – osadników?

SG: Bardzo pracowici, bardzo pracowici i tata nas uczył porządku: zamiatania, sprzątania. Jak sprawdził i było nie tak, to drugi raz trzeba było tą miotłą sprzątać. Uczył nas dokładności. I zawsze była praca. To pamiętam zawsze przed 1 majem było malowanie pokoju, kuchni tak żeby odświeżyć na święta…

KN: Co powiedziałaby Pani najmłodszemu pokoleniu? Jakaś recepta na życie?

SG: Żeby więcej mieli kontaktów z rodziną. Teraz przed drugim nie jest otwarte, nie ma tego… Dawniej o tam się wzięło winko jakieś swoje czy coś, porozmawiało, bo najważniejsze żeby rozmawiać, pobyć z sobą razem, te dzieci tak za sobą były, jak żeśmy jeździli w niedzielę tak do teściowej tam, to tam ganiały te dzieci. A dzisiaj nie pójdzie nikt, jak nie jest uprzedzony...zapowiedziany... Dla was młodych to może i dobrze ale my to tak jakoś … Dawniej nie było tyle konfliktów, żeby się bił ktoś. W klasie może było ze dwóch urwisów w i tyle. Jeden za drugim raczej był. Wieś to jak rodzina. Jak pokolenie moich rodziców odeszło, to wieś już nie jest taka sama. Nikt nic nie robi , nikt nic nie sieje, nikt nic nie orze … bo się nic nie opłaca.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

SG: Dziękuję.

 

Wywiad przeprowadzili: Ewelina Kujawska, Marzena Bernacka-Basek, Szymon Broda

 

 

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846