Kurt Rhode – wywiad na pokładzie statku 13.05.1999
Gdy wraca Pan w myślach do Swego dzieciństwa i młodości, jakie wspomnienie o tamtych czasach zachował Pan do dziś?
Chciałbym powiedzieć, że to takie bardzo szerokie wspomnienia, które dotyczą zarówno miasta i jego okolic, jak też rodzinnego domu, w którym doświadczyłem tak dużo poczucia bezpieczeństwa. Nie chciałbym opowiadać historii mojego życia, ale dzieciństwo nie było łatwe z powodu biedy, która wówczas panowała. To był czas bezrobocia i mój ojciec nie był jeszcze samodzielny, a musiał wyżywić rodzinę z trójką dzieci. Ponieważ moim rodzicom udało się zapewnić nam nieco bezpieczeństwa i radości, dlatego dom rodzinny wciąż wkrada się do mych wspomnień związanych z otoczeniem: z Nowym Dworem. I gdy dziś słyszę nazwy z tamtych czasów, moje serce zaczyna bić nieco mocniej. To są dobre wspomnienia o mieście, które było bardzo skromne i takim pozostało również dziś. Nowy Dwór to było dobrze urządzone, małe, porządne i czyste miasto. Znało się wielu, jeśli nie prawie wszystkich jego mieszkańców. To miasto było chyba rzeczywiście moją małą ojczyzną, bo w przeciwnym razie nie mógłbym myśleć o nim dziś z taką dozą ciepła.
Jak wyglądała Pana rodzina i Pana dom? Co było szczególnego w Pana rodzinie?
Nie powiedziałbym, żeby było w niej coś szczególnego. Byliśmy wszyscy normalni. Ale pyta pan o dom. Mieszkaliśmy w jednym budynku razem z trzema innymi rodzinami. W porównaniu z dzisiejszymi czasami - bardzo skromnie. Mieliśmy wprawdzie wodociąg, ale toaleta znalazła Dom był wprawdzie skanalizowany, ale toaleta znajdowała się na zewnątrz w ogrodzie, w oddzielnym budynku. Moja matka każdego poranka musiał rozpalać ogień pod kuchnią. Nie miała elektrycznego żelazka, nie miała odkurzacza. Te wszystkie przedmioty pomocne w domowym gospodarstwie, która ma dziś moja żona, dla mojej matki były nieosiągalne. Ale mimo to panowała u nas prawdziwie domowa atmosfera, w której każdy mógł się dobrze czuć.
Jeśli chodzi o urządzenia techniczne, czy pamięta Pan pierwszy samochód, pierwszy samolot w Nowym Dworze?
Pierwszy samolot, który pamiętam nazywał się SATURN. To był jednopłatowiec, który lądował na łące rolnika Paulsa. Pauls mieszkał naprzeciwko ówczesnego domu Towarzystwa Ludowego (Volksgemeinschaft), waszego dzisiejszego Domu Kultury. Właśnie na tej łące SATURN lądował, a ponieważ była to atrakcja, czasami chodziliśmy tam z naszym nauczycielem, żeby zobaczyć i usłyszeć, jak SATURN lądował.
O ile dobrze pamiętam, w Nowym Dworze nie było zbyt wielu samochodów i stanowiły one, nas dzieci, przedmiot pożądania. Wiedzieliśmy, jak te samochody się nazywają: był więc WANDERER, był MERCEDES, był też MAYBACH. Samochody mieli wówczas tylko lekarze i inni bogaci obywatele, ale w sumie nie było ich wiele.
Jeśli chodzi o zamożne rodziny w Nowym Dworze, to które z nich należały do tego środowiska?
Powiedziałbym, że do tej grupy na należała rodzina Stobbe, ta od wódki Machandel, do tego środowiska zaliczyłbym również Schlengerów - właścicieli młyna, aptekarzy, w ogóle lekarzy, również urzędników miejskich, a także nauczycieli. Pamiętam, że kiedy od czasu do czasu organizowano zbiórki pieniędzy chodząc z domu do domu, to, mój ojciec, który również dawał co nieco, mówił zawsze, że kwestujący powinni udać się do urzędników, bo ci również mogliby coś dać. Tak to wyglądało wówczas.
Kiedy po raz pierwszy pił Pan Machandel?
Po raz pierwszy piłem jako dziecko, ale raczej powinienem powiedzieć, że nie piłem, tylko umoczyłem w wódce usta. To była taka tradycja, że kiedy świętowano urodziny, pito również Machandel. Mój ojciec pozwalał, nam dzieciom, w tym uczestniczyć. Ale nie wypijaliśmy wówczas nawet kieliszka, tylko moczyliśmy w nim usta, wcześniej trącając się szkłem na zdrowie. Było też tak, że kiedy chrzczono dziecko, mówiono wówczas symbolicznie, że jest ono chrzczone wódka Machandel. I właśnie w takich sytuacjach dzieci mogły również nieco skosztować. Ale tak naprawdę napiłem się wódki, tak jak piją dorośli, w wieku chyba 17 lat. Wtedy wypiłem rzeczywiście sporo, wcześniej nigdy. Ale zawsze wiedziano, że Machandel to było coś szczególnego.
Naprzeciwko Pana domu znajdowała się przystań dla statków. Co wie Pan o statku "Brunhilda"?
Chyba dobrze pamiętam, że "Brunhilda" trzy razy w tygodniu kursowała z Nowego Dworu do Gdańska. Pływali nią ludzie, którzy chcieli w Gdańsku zrobić zakupy, ale wozili jakieś towary, że je tam sprzedać. Na pokład brano również jako fracht maszyny i inne przedmioty i transportowano je z Nowego Dworu do Gdańska albo w drugą stronę. Gdy "Brunhilda" wieczorami przypływała z Gdańska, moi rodzice wielokrotnie wykorzystywali to jako okazję, żeby na wale rzecznym Tugi czekać na parowiec i obserwować jego wpłynięcie, manewry i przybijanie do brzegu. Moi rodzice nie byli zresztą jedynymi, którzy to robili podczas wieczornego spaceru. Na brzegu było zwykle więcej ludzi, którzy chcieli popatrzeć na to małe wydarzenie. Kilka razy w roku "Brunhildę" wykorzystywano do rejsów do Krynicy Morskiej na Mierzei Wiślanej; stateczek wynajmował również nasza szkoła, żeby zorganizować szkolną wycieczkę do Krynicy. Taka wycieczka była zawsze ważnym momentem w moim życiu. Teraz moje dzieci, z upływem czasu, dzięki samochodowi, który mamy, bardzo wcześnie zaczęły zwiedzać świat. My, w dzieciństwie nie mieliśmy takich możliwości. Dla nas podróż z Nowego Dworu do Krynicy była naprawdę wielkim wydarzeniem.
Jak wyglądało Pana pierwsze spotkanie z Gdańskiem. Jaką rolę odgrywało to miasto w pana życiu?
Gdańsk poznałem poprzez wizyty w teatrze, właściwie poprzez szkołę. Nie pamiętam tego dokładnie, byłem wówczas bardzo mały. To musiała być jakaś bożonarodzeniowa bajka. Byliśmy zachwyceni przedstawieniem na scenie. Gdańsk wydawał mi się ogromny. W Nowym Dworze nie znaliśmy tramwajów. W Gdańsku one jeździły. W Nowym Dworze znaliśmy tylko "Brunhildę". W Gdańsku na Długim Pobrzeżu widzieliśmy dużo wielkich statków. Widzieliśmy dźwigi na Wyspie Spichrzów. To było poruszające. Fascynujący był dla mnie i wciąż jest również kościół Mariacki, który widać z daleka od Gdańska i który wyrasta wysoko ponad miasto. To były moje gdańskie wrażenia. W samym Gdańsku nie bywałem zbyt często, może 5-6 razy, na pewno nie częściej. Jeździłem tam do teatru, albo do cioci, która mieszkała na ulicy Mariackiej. Ponownie na tej ulicy byłem po raz pierwszy przed 1978 rokiem. Znalazłem dom nr 43. Został odbudowany, bo Pan wie, że cała ulica Mariacka była podczas wojny bardzo, bardzo zniszczona. Byłem poruszony, że tą wspaniałą ulicę z widokiem od bramy Mariackiej na kościół Mariacki odbudowano. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie przedproża, czyli schody prowadzące z kamieniczek na ulicę, przyozdobione artystycznie wykonanymi poręczami. To było coś, co nam już jako dzieciom rzucało się w oczy, gdy przyjeżdżaliśmy do Gdańska: te wspaniałe przedproża w mieście.
Jaki miał Pan wówczas stosunek do innych narodowości? Na pewno bywało tak, że czasami Polacy, Żydzi czy Holendrzy przyjeżdżali do Nowego Dworu, albo Pan spotykał ich w Gdańsku?
W Gdańsku nigdy nie spotkałem Polaków, nigdy nie miałem z nimi kontaktu. W Nowym Dworze również nie. Wiem, że w pobliżu dworca kolejowego stacjonowali polscy urzędnicy celni. Widywałem ich szczególnie w ostatnich miesiącach przed wojną, gdy chodzili przez miasto w swoich mundurach. Nigdy nie rozmawiali ze mną, ani ja nie rozmawiałem z nimi. Polaków poznawałem dzięki moim wizytom u wujka na wsi w miejscowości MIRAU (Mirowo, albo Mirotki), dokąd przyjeżdżali z Polski jako robotnicy sezonowi. Mieszkali zwykle w małym domku, w małej szopie, można by powiedzieć, na przedmieściach. Pracowali przez całe lato od początku prac polowych do zakończenia zbiorów buraków i ziemniaków. Tutaj zarabiali pieniądze, wyjeżdżali do domów, a potem chętnie wracali. osobiście pamiętam, że Polacy chętnie śpiewali. Gdy wieczorem kończyli pracę, siadali przed domem i śpiewali bardzo melodyjnie i dźwięcznie. Czasem grali też na harmonii, tak że zatrzymywaliśmy się, żeby na chwilę postać przy nich albo posiedzieć i posłuchać tego sentymentalnego i dźwięcznego śpiewu.
Jak przyjął Pan ten polityczny przełom, gdy Gdańsk został przyłączony do III Rzeszy?
Cieszyliśmy się. To muszę powiedzieć wprost, że było to dla nas coś normalnego. Wiodło nam się wówczas, a mówię o czasach biedy i bezrobocia, właściwie całkiem dobrze. Mieliśmy co jeść, ale przeszkadzało nam, że gdy chcieliśmy jechać do Elbląga musieliśmy przekraczać granicę.1 W Elblągu mówiono po niemiecku i u nas mówiono po niemiecku i pytaliśmy się: "Po co ta granica?". I gdy nam w końcu się udało zjednoczyć, być razem jako Trzecia Rzesza, to Nowodworzanie po prostu się cieszyli i myśleli: "To jest normalne, to jest w porządku", ponieważ Wolne Miasto Gdańsk powstało w wyniku traktatu wersalskiego. Wówczas nadano Gdańskowi szczególną pozycję, która, jak sądzę, nie była dla nas zbyt bolesna, ale na pewno niedoskonała i wymagająca normalizacji. Za normalizację uważaliśmy właśnie taką sytuację, w której znowu należymy do Niemiec.
Czym był dla Pana czas wojny? Czy został Pan powołany do wojska?
Byłem żołnierzem. Walczyłem na froncie i byłem czterokrotnie ranny. Powołany zostałem w 1942, potem wielokroć ranny, dostałem miedzy innymi postrzał w brzuch. Właściwie byłem tylko w Rosji i miałem tego pecha, że 5 lat spędziłem w sowieckiej niewoli na Uralu.
Jak wyglądały takie sytuacje, gdy wracał Pan z frontu do domu? Jak zachowywali się wówczas ludzie, o co Pana pytali. Co Pan zaobserwował, jakie zmiany zachodziły, które miały związek z wojną?
Chciałbym powiedzieć, że nie wypytywano mnie dokładnie o moją służbę, raczej po prostu radowano się, że jestem. Żołnierz przyjeżdżający na urlop był szanowaną i chętnie widywaną osobą. Gdy moja matka robiła zakupy u rzeźnika czy piekarza, pytano ją: "Czy Pani syn jest teraz na urlopie? Tak.". W takich chwilach zawsze znajdowało się trochę więcej kiełbasy czy chleba. Wówczas wszystko było przecież reglamentowane. Nie pytano mnie za to o moje żołnierskie przeżycia, tylko po prostu: "Dobrze, że tu jesteś. Jak długo będziesz na urlopie. Dobrze odpocznij". To były słowa, które zwykle mówiono żołnierzowi.
Jak wyglądało Pana pożegnanie z Żuławami?
Dziwnie. Rosjanie nie zaczęli jeszcze ofensywy. Rozpoczęli ją dopiero 12 i 13 stycznia, ale moja matka musiała coś przeczuwać. Bała się powiedzieć to głośno, ale umówiliśmy się, że gdyby się tak stało, że zostaniemy rozdzieleni, mamy pisać do ciotki Leni, która mieszkała na zachód od Berlina w Rathenow nad Hawelą. To dało mi do myślenia, chociaż ciągle jeszcze nie wierzyliśmy, że Rosjanie dotrą do Nowego Dworu. Może byliśmy zbyt młodzi i naiwni, żeby móc ocenić sytuację. Opuszczaliśmy Nowy Dwór zamyśleni, pamiętając o przyrzeczeniu, że w razie gdybyśmy się pogubili, mamy się kontaktować z ciotką Leni. Z ustalenia tego, które zaproponowała moja matka, przyszło nam zrobić użytek. Moja matka dotarła statkiem do Danii. Mój ojciec także tam trafił. Ja byłem w rosyjskiej niewoli. Moi rodzice napisali z Danii do ciotki Leni. Kiedy w 1948 roku mogłem z Rosji napisać moją pierwszą kartkę, zaadresowałem ją do ciotki Leni, a ona przesłała ją do moich rodziców do Danii. W ten sposób urzeczywistnił się plan mojej matki, zakładający posiadanie "skrzynki kontaktowej" w centrum Niemiec, gdzie niebezpieczeństwo zajęcia przez Rosjan było znacznie mniejsze. Oczywiście, Rosjanie dotarli do Rathenow, ale wtedy nie mogliśmy tego przewidzieć, baliśmy się o tym pomyśleć, że Rosjanie osiągną wszystko, czego chcą.
Gdzie dostał się Pan do niewoli?
W Berlinie. 2 maja 1945 roku.
Dlaczego zdecydował się Pan na ponowny przyjazd na Żuławy, na nawiązanie kontaktów z obecnymi ich mieszkańcami?
Powiem szczerze. Kiedy w 1978 jechałem z moją żoną do Nowego Dworu, nie myślałem o nawiązywaniu kontaktów, chciałem po prostu zobaczyć moją ojczyznę. Nie chcę powiedzieć, że traktowałem Polaków jako intruzów, ale swego czasu myślałem, że to moje miasto. Dlatego byłem trochę zdumiony, gdy z obecnymi mieszkańcami Nowego Dworu zaczęliśmy prowadzić normalne, przyjacielskie rozmowy. To było dla mnie coś nowego. Nie oczekiwałem tak dobrego przyjęcia. Nie kontaktowałem się z wieloma osobami, ale kontakty, które nawiązałem były nie wrogie, lecz przyjacielskie. W Nowym Dworze byłem potem jeszcze dwa razy i ta więź zaczęła się umacniać i pogłębiać. Muszę powiedzieć, że przyzwyczailiśmy się już do tego, iż podczas naszych spotkań w Damp gościmy również dzisiejszych Nowodworzan. Nie mogę sobie już wyobrazić naszych wyjazdów bez polskich gości. Ciągle na nowo mnie to zaskakuje, lecz gdy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że to przecież coś naturalnego. Oni nie zabrali nam naszej ojczyzny, nie straciliśmy żadnej jej cząstki. Cieszymy się, że możemy być razem.
Oglądając wczoraj tańczące dzieci myślałem o Nowym Dworze. Przecież ja też chodziłem tam do szkoły podstawowej. Ich występ odebrałem jako coś żywego, łączącego mnie z moją ojczyzną. Obecność Pana i innych tutaj stała się dla mnie częścią mojej ojczyzny.
Moje ostatnie pytanie dotyczy szczególnie ostrej zimy w Nowym Dworze. Co się stało z Tugą?
Zamarzła i mogliśmy jeździć na łyżwach. Wycinano również bryły lodu dla browarów.
Mieszkańcy okolicznych wiosek przyjeżdżali na łyżwach do miasta po zakupy. Ich łyżwy nie przypominały dzisiejszych łyżew. Były zrobione z drewna, metalu i skóry. Zostawiano je na zamarzniętej Tudze i ludzie szli zrobić zakupy. Wracali z pełnymi plecakami i odjeżdżali na łyżwach do domu. Jako dzieci świetnie się bawiliśmy, gdy rolnicy przyjeżdżali do miasta saniami. Ich przybycie zapowiadały już z daleka dzwonki przymocowane do sań. Stawaliśmy wtedy z tyłu na ich saniach lub doczepialiśmy się do nich i w ten sposób wjeżdżaliśmy daleko w głąb miasta. Potem czekaliśmy na kogoś wyjeżdżającego i w ten sposób pokonywaliśmy drogę z powrotem. Raz do roku zimą organizowano nam w szkole kulig. Dzieci, których rodzice mieli konie, przyprowadzały do szkoły jednego lub dwa konie, a my doczepialiśmy do nich nasze sanki i jechaliśmy do Marzęcina. To są moje zimowe wspomnienia.
Dziękuję za rozmowę
1 Do 1939 roku Nowy Dwór znajdował się w granicach Wolnego Miasta Gdańska, a pobliski Elbląg już w Prusach Wschodnich, które były częścią Niemiec.