Marian Wawro
- mieszkaniec Jeziernika w gminie Ostaszewo, na Żuławy przyjechał w 1948 roku i na początku pracował przy ich odwodnieniu. Urodził się na ziemi kieleckiej.
Urodziłem się w kieleckiem. W czasie wojny byłem w partyzantce, potem dostałem się do wojska. A do partyzantki trafiłem uciekając przed Niemcami, którzy mnie chcieli wywieźć na roboty przymusowe do Niemiec. Wtedy Niemcy nawet dzieci brali, a na pewno tych, co ukończyli15 lat. Jak byłem w partyzantce, odbijaliśmy wtedy te pociągi. Szkód dużo narobiliśmy, przeszkadzaliśmy Niemcom. 8 maja byłem w Kołobrzegu i tam zastało mnie zakończenie wojny. Zupełnie przez przypadek trafiłem do odwodnienia Żuław. Jak Niemcy zalali Żuławy, to woda była aż po Markusy. Najpierw odwadnialiśmy Żuławy malborskie, elbląskie i w 48 roku, na końcu gdańskie. Później, jak już trochę się wysuszyło, przyszli inni - niwelowali kanały, rowy, mierzyli i na plany nadawali, bo z Żuław wszystkie plany Niemcy zabrali. Teraz dzięki naszej pracy, w geodezji są wszystkie plany, działki, podstawowe kanały. Za tę robotę braliśmy tyle pieniędzy, że w Ameryce tyle by człowiek nie zarobił. Wszędzie panował głód, ludzie chleb jęczmienny jedli, a my (robotnicy zatrudnieni przy odwadnianiu) jedzenie mieliśmy darmo, rzeźnik i kucharz byli, co drugi dzień świniaka bili, bo nas pracowało przy odwodnieniu 200 mężczyzn. Państwowa firma wodno - melioracyjna z Elbląga nas zatrudniała. Pamiętam, jaka przyjeżdżali do nas z wypłatą, to nawet obstawa była.
• Z pracy pamięta pan ciekawe wydarzenia? A może jakieś powiedzenia ?
Powiedzeń to raczej nie. A co do wydarzeń, mój kolega powiedział, że trochę się wykąpie, bo gorąco było. Wszedł do kanału, patrzymy, a jego nie ma, zniknął nam z oczu. Krzyknąłem do drugiego kolegi, że Beniek Raczkowski się topi. Jak tylko na chwilę pokazał się na powierzchni, podczepiliśmy go hakami, wyciągnęliśmy i położyliśmy na bale. Innym razem nie zapomnę, jak nikt nie chciał wejść na jeden teren, bo podobno było tak grząsko i głęboko. Ja się zgodziłem za swoją drużynę, ale za duże pieniądze. Tak naprawdę nie było tam głęboko, ale kazałem chłopakom wejść tam i chodzić na kolanach. Kiedy komisja nas zobaczyła, była pewna, że faktycznie mamy tej wody i szlamu prawie po pachy. W ten sposób nieźle wtedy zarobiliśmy.
• Zaczął pan odwadniać Żuławy, jak one wtedy oglądały?
Nie było widać drzew ani domów. Po roku odwadniania wydawało nam się, że już nie długo ziemia będzie, bo krzaczki zaczynały się pokazywać. Jeszcze za jakiś czas okazało się, że to nie były wcale krzewy, tylko drzewa, których czubki pokazywały się nad wodą. Gdzieś tak koło jesieni zobaczyliśmy góreczki, a na tych góreczkach pełno morskich ptaków. Aż grubo ich było, bo tam się osadziły ryby i wszelkiego rodzaju robale. Ale się te ptaki cieszyły!
Na Żuławy gdańskie trafiliśmy 1948 roku. Tamte tereny (elbląskie i malborskie) odwodniliśmy, ale Ostaszewo nadal było zalane. Przyjechaliśmy w maju do Jeziernika, który wtedy miejscowi nazywali Pięknym Stawem. Dostaliśmy się nad rzekę Linawę, na której utworzył się duży zator i przebiliśmy go. Krótko przed tym kwaterowaliśmy w Rybinie (Rybakowo). Naprawialiśmy pompę w Chłodniewie, bo obsadzili nas na pompach. Trzech nas było, ściągaliśmy wodę dzień i noc. W pompach były takie kraty, między którymi pływały rozmaite drzewa, badyle, które musieliśmy wyciągnąć. Jak stamtąd wyjeżdżaliśmy, zrobiliśmy młodzieży potańcówkę. Z Rybiny do Jeziernika pojechałem ostatnim samochodem, bo tam się przenosiliśmy, a szkoda mi było potańcówki. Idziemy więc przez Jeziernik i szukamy dobrych kwater prywatnych. Byłem drużynowym, a razem było nas sześciu mężczyzn. Najpierw czterech zakwaterowano, a na końcu ja z kolegą dostaliśmy kwaterę. W Jezierniku dwa dni odwadnialiśmy, a potem pojechaliśmy do Lubieszewa. Jednak kwaterę nadal tutaj miałem, bo poznałem swoją przyszłą, bardzo młodą wówczas, bo 16-letnią dziewczynę. Wzięliśmy ślub i tam się osiedliliśmy. Dostałem pieniądze jako osadnik wojskowy i zacząłem powoli gospodarzyć.
• Jaka różnica była między zwykłym osadnikiem a osadnikiem wojskowym?
Ci, którzy wcześniej nie służyli w wojsku przyjeżdżając dostawali tylko konie i co najwyżej zboże na zasiew. Jako osadnik wojskowy dostałem gotówką. Zamieszkaliśmy na kolonii za wsią, na tak zwanej kolonii. Tam gdzie mieszkałem, jak wojna się kończyła, Niemiec zaprosił sąsiada, zrobił libację i po jej zakończeniu, zabił siebie, żonę, wszystkie dzieci. Pochowali ich tam w ogrodzie.
Kiedy zająłem się gospodarstwem, to w tamtych czasach zaczęły powstawać spółdzielnie produkcyjne. Pojawiały się hasła, że kto tam nie pójdzie, ten jest kułakiem. Później jeszcze doszła do tego wymiana pieniędzy. Ludzie zaczęli uciekać z dużych gospodarstw. Postanowiłem zostać członkiem spółdzielni. Jej władze przejęły moje gospodarstwo, a mnie dali lepszy budynek na kolonii, ze światłem. Dom był wysoki z pięknymi pokojami, piecami kaflowymi, obok stał spichlerz i stodoła. Tutaj było zupełnie inne życie, ale później nie było już dobrze. Zarabialiśmy śmiesznie niskie pieniądze. W tej spółdzielni dostaliśmy za rok wypłatę, w której dniówka wynosiła złotówkę z jeden dzień. Na tę wypłatę przyjechał wujek, więc kupiłem pół litra spirytusu i go poczęstowałem mówiąc, że pijemy właśnie równowartość roku pracy.
Chciałem zrezygnować z pracy w spółdzielni. Napisałem, że się zrzekam członkostwa, ale kto się wtedy zrzekał, ten był wrogiem. Miałem wkład (konia, wóz) i chciałem go wycofać, aby zacząć gospodarzyć indywidualnie. Władzom spółdzielni bardzo się to nie podobało i przysłała do mnie kontrolę. Przyjechali jacyś ludzie skontrolować spichlerz i pytają się: To jest pszenica? - Tak - odpowiadam. To samo było, kiedy zobaczyli żyto. Kiedy jednak zapytali się co to jest, patrząc na wykę, zezłościłem się i odpowiedziałem - pieprz angielski. Ładna mi kontrola, skoro nawet nie zna odmian zboża. Ten, który się pytał wrócił później do spółdzielni i powiedział, że mam więcej zboża niż oni. A skąd miałem to zboże? Zbierałem tylko to, co po zwiezieniu zostawało na polach spółdzielczych, więc namłóciłem sobie wystarczająca ilość zboża. Później Gomułka powiedział, że kto chce być w spółdzielniach niech będzie, ale inni mogą być rolnikami indywidualnymi, wszystko zależy od ludzi. Przyszła inna ustawa, przestaliśmy być wrogami. Po jakimś czasie przenieśliśmy się z kolonii do samego Jeziernika, żeby dzieci miały bliżej do szkoły.
• Proszę przypomnieć sobie ten moment, kiedy przyjechał Pan do Jeziernika w 1948 roku. Jak wtedy wyglądała ta miejscowość?
Blado. Ludzie się bardzo szanowali, ale mało chleba było.To ziemniakami nadganiali, niektórzy krowę mieli, więc i mleko. Ciężkie były warunki w latach powojennych. Przyjechali tu ludzie z kieleckiego (najwięcej), z opoczyńskiego, warszawskiego i ze dwie, trzy rodziny zza Buga. Ci co przyjechali w 1945 roku zaraz po wojnie, to objęli te duże gospodarstwa, gdzie zmagazynowane były jeszcze poniemieckie zboże. Kto tego nie miał, to łódkami pływał po zalanych terenach i z zatopionych gospodarstw ściągali wysłodki, czasami trafiało się zboże zboże.
• Czy często spotykaliście się po pracy z sąsiadami?
Bardzo często. Wiadomo, jak to jest. Jak człowiek jest biedny, to koleżeński, nie to co bogaty. Wtedy zresztą nie było telewizorów, chodziło się do świetlicy, dzieci w szkole urządzały przedstawienie, chodziliśmy na potańcówki. Teraz zamiast tamtych rozrywek, wszyscy mają telewizory. Co prawda jest klub, świetlica, ale starszych to już nie obchodzi.
• A jak się żyło z ówczesną władzą?
Bardzo dobrze. Byłem w komitecie sklepowym, który kontrolował pracę całego sklepu. Taki wiejski komitet sklepowy to był mniej więcej od 1950 roku do lat 80-tych.
• Czy czuje się pan Żuławiakiem?
Nie bardzo. Więcej Polakiem. "Gdzie się kto ulągnie, tam ciągnie". Jak kto kocha rodzinę, ziemię naszą matkę, tak i nie może porzucić rodzinnych stron. Ciągnie mnie w kieleckie, żeby chociaż raz do roku jechać, odwiedzić, popatrzeć. Tam są zupełnie inne wsie. Nie ci ludzie, co byli kiedyś. Bardziej się czuję związany z tamtymi stronami. Po wojnie tam były domy pod strzechą, a tu było lepsze życie. Teraz jest odwrotnie.