Anna Otlewska
- urodzona w 1919 roku w miejscowości Małe Lniska koło Grudziądza. Mieszka w miejscowości Jazowo
• Jak znalazła się Pani na Żuławach?
Przyjechałam na roboty przymusowe w styczniu 1941 roku i zostałam do końca wojny. Podczas wojny mieszkali w Jazowej Niemcy, po wojnie Polacy. Ciężko pracowaliśmy, szczególnie już po wojnie. Harówa, ale się człowiek cieszył każdym kawałkiem, bo to już było nasze. Sporo się zmieniło. Wcześniej nie było tu widać trzciny, a później zrobił się jeden las. Wszystko karczowaliśmy po kawałku, wynosiliśmy i czyściliśmy, najpierw rękoma, a później z pomocą koni. Było ciężko, ale ta chęć była, bo to już było nasze. Później zaczęli napływać ludzie, najpierw z Wileńszczyzny. My żeśmy się ze sobą tak szybko zżyli, chociaż oni na początku myśleli, że jesteśmy Niemcami, bo mówiliśmy inną gwarą. Pomorzacy wiadomo, mają troszeczkę inną gwarę. Jazowa wyobrażam sobie jak jedną rodzinę, tu była jedna zgoda. Jak komu się krzywda robiła to wszyscy sobie pomagali. Każdą, malutką nawet rzeczą się cieszyliśmy. Teraz, jak patrzę, jest mi żal. Młodzi inaczej to widzą.
Tu były gospodarstwa rybackie, w których Rosjanie łowili ryby. Za jedną rybę, to pewien Rosjanin zastrzeliłby mnie przez głupotę. Oni nie znali węgorzy. Mówili: jak Polka, to musi gotować. Ja nie umiałam tych ryb na wodzie gotować, jak oni. Oni zupę rybną ugotowali, i to im smakowało. Przyprawiałam, jak mogłam, bo wiedziałam, gdzie co rosło. Jeden z nich powiedział, że w Nogacie są węże. Odpowiedziałam, że nic o tym nie wiem (szybko się nauczyłam po rusku). Przynieśli w worku te węgorze, na kijach takich. Jak powiedziałam, że zobaczę, to oni pouciekali. Tłumaczyłam im: przecież to są ryby. Powiedziałam, że je ugotuję, to stwierdzili że chcę ich otruć. Dla żartu złapałam węgorza i położyłam jednemu na plecy. Jak ten zaczął uciekać, ja za nim zaczęłam gonić, że nie trzeba się bać, bo to ryba. Nie słuchał i aż w drzewo rąbnął. Inni Rosjanie dolecieli, a on do mnie krzyczał, że chciałam go zabić i chciał mnie zastrzelić. Na szczęście oni jakoś to wszystko ułagodzili. Ten człowiek dłuższy czas później ode mnie stronił, a ja od niego, bo się bałam. Nie przekonali się do węgorzy, a ja na tym skorzystałam. Byłam po tyfusie i dzięki tym rybom trochę podreperowałam zdrowie. Jak ugotowałam Rosjanom kompot z rabarbaru, to nie mogli się dojeść, to później mi przynieśli łopianu. Liście, to liście.
Była taka Pieszkowa. Mój Boże, ona mi nie mówiła inaczej, jak córko. I pewnego dnia mówi: chodź, zakulim kabanka zjesz kiszki. Ty takiej nie jadłaś - i wyjmuje z pieca tak apetycznie upieczoną kiszkę w piecu kaflowym. Weź z brytfanną na stole, masz nóż i krój. Jak mnie to smakowało. W środku były ziemniaki tarte, jak na placki ziemniaczane. Przyprawy, słoninka, ale to było tak smaczne i to można było jeść bez końca. To było we flaku świni i upieczone w piekarniku. Podała mi nawet przepis i próbowałam to zrobić, ale nigdy tak nie wyszło. Tej kiszki nie zapomnę nigdy.
• Po wojnie sprowadzili się tutaj różni ludzie. Czy, a jeśli tak, to w jakim okresie poczuliście się Żuławiakami?
Ja od razu się czułam. Może dlatego, że nie mam żadnej rodziny? Wychowałam się u wujka. Mój ojciec z pierwszej wojny nie wrócił, dostała tylko matka karteczkę, że zaginiony. Z tym ją zresztą pochowałam, bo wierzyła w to. Ja bym bez Jazowa żyć nie mogła. Z tęsknoty bym umarła.