Wywiad z Panią Renatą Bełcik

Klub Nowodworski: Proszę opowiedzieć o rodzinnym domu.

Renata Bełcik: Urodziłam się 6 kwietnia 1937 roku w Solnicy w domu rodziny Menzei. Mieszkaliśmy w Solnicy, która przed wojną nazywała się Lackendorf. Stał dom mieszkalny pokryty strzechą, a dalej budynki gospodarcze: mała obora i stodoła, ale to się nie zachowało. Tata był Niemcem i mieszkał tu, na Żuławach od urodzenia, ale nie urodził się w Solnicy, tylko w Rakowiskach. A mama była Polką z Pomorza, z okolic Starogardu Gdańskiego. Mama przyjeżdżała tutaj do pracy. Być może sezonowo. Tak się jakoś poznali, a potem wzięli ślub. Nigdy nie wspominali, jak dokładnie zaczęła się ich znajomość. Z tatą mówiliśmy po niemiecku, bo nigdy nie nauczył się polskiego, choć trochę rozumiał.

Teraz ja już nie pamiętam niemieckiego, chociaż jako dziecko mówiłam tylko w tym języku. Po powrocie do Polski po wojnie, mama uczyła mnie pojedynczych słów po polsku. Jak zaczęłam chodzić do szkoły, to się ze mnie śmiali, wyzywali od szwabów i popychali - jak to dzieci. To rodzice musieli rozmawiać w domu na ten temat, a dzieci słyszały i tak się potem zachowywały. Ja i moi bracia byliśmy jedynymi dziećmi w szkole, które mówiły po niemiecku. Na początku było ciężko, ale potem wszystko się jakoś unormowało.

KN: Czy Pani ojciec miał na Żuławach rodzinę?

RB: Podobno miał siostrę, która mieszkała w Rakowiskach, czyli niedaleko Solnicy, ale nie wiem, czy to prawda. A po wojnie to już tu nie było nikogo od ojca strony. Mój ojciec był od mamy starszy o 18 lat. Ożenił się z nią jako wdowiec. Miał dwie córki z pierwszego małżeństwa. Po wojnie wszyscy się pogubiliśmy. Moje przyrodnie siostry miały już swoje rodziny i wyjeżdżaliśmy stąd osobno. Ojciec próbował szukać swoich córek przez Czerwony Krzyż, bo tak się szukało rodziny po wojnie, bezpłatnie. Ale oni byli w Niemczech, a nie w Polsce. Zawsze przychodziło powiadomienie do ojca, że nie znaleziono, bo nie szukali za granicą. Potem ja jeszcze tą młodszą przyrodnią siostrę znalazłam. Ona w zeszłym roku zmarła, miała 94 lata. Zdążyłyśmy się spotkać, byłam u niej w Niemczech. Ona mnie pamiętała jako dziecko, bo mnie bawiła. Ja byłam mała, a ona już dorosła.

KN: Czy Pani mama utrzymywała relacje z rodziną?

RB: Po wojnie już tam chyba nikt nie żył. Może jedna ciotka i jedyny brat mamy. A sióstr miała chyba pięć. Ale moja mama była najmłodsza - urodziła się w 1903 roku. Wojnę przeżyły chyba tylko dwie siostry i brat.

KN: Jakie są Pani najwcześniejsze wspomnienie?

RB: Pamiętam dobrze mojego ojca, byłam jego ulubienicą. Zawsze mnie wszędzie zabierał. Pamiętam koniec wojny . W Jazowej, z jednej strony byli już Rosjanie, a z drugiej uciekali jeszcze Niemcy. Pamiętam pociski. Mieszkaliśmy przy samym wale, który chronił domy i pola prze zalaniem. Ojciec brał mnie za rękę, szliśmy na wał i patrzyłam na te pociski i słuchałam. Na szczęście omijały nasz dom, spadały gdzieś daleko w polach i wybuchały.

KN: Jakie jest Pani najradośniejsze wspomnienie związane z tatą?

RB: Nie mam ich zbyt wiele, bo tata już był starszy. Ale był na I wojnie światowej, nawet w Rosji. Dlatego się tak bał Rosjan, mówił, że są tacy zacofani. Nie mógł sobie wyobrazić, że można spać na piecu. Pamiętam jak siadałam z tatą i braćmi zimową porą, jak chodziliśmy do szkoły, opowiadał nam o I wojnie światowej. Bardzo lubiłam słuchać tych opowieści. Służył tam w wojsku, więc już wiedział jak tam jest. Dlatego się ukrywał przy II wojnie. On się ich bał.

KN: Proszę opowiedzieć o końcu wojny.

RB: Siódemka to była główna droga, którą jeździły czołgi, tędy szedł front. Wszystkich wysiedlali. Ojciec się o nas bał, w domu była czwórka małych dzieci, ja byłam najstarsza, dwóch młodszych braci  i jeszcze była młodsza siostra, która potem zmarła, jak byliśmy w Danii. Tam została pochowana. Miała dwa miesiące, jak wyrzucili nas z domu w 1944 roku. Wróciliśmy tu we wrześniu 1947. Moja siostra chorowała, zresztą tak jak my wszyscy, ale ona była taka malutka. Droga do Danii była trudna: przez Bałtyk, zimno, brakowało wody pitnej. Ja najbardziej się utrzymałam, bo byłam najstarsza.

Pamiętam taki czas podczas wojny, ze tata już z nami nie mieszkał. Ukrywał się i był poszukiwany. Nie chciał iść na wojnę. Tyle małych dzieci i jak to tak zostawić? W dzień go nie było, tylko czasami w nocy zaglądał do domu. Pracował wtedy w Sztutowie. Coś tam budowali, chyba dla wojska. Jak się jedzie na Krynicę i tam jest ośrodek zdrowia chyba, tam są takie niskie, murowane baraki. Przy budowie tego pracował. Jak przychodzili do domu, to tata był w pracy, nigdy go wtedy nie było w domu. To wiem od mamy, bo ja nie zwracałam na to uwagi.

Pamiętam jak nam się kazali wynieść. I tak już mieszkali trochę u nas. Wojsko niemieckie się kręciło, moja mama nie miała żadnego prawa we własnym domu. Oni gotowali, a nam tylko wlewali zupę do talerzy. Niektórzy chyba też u nas spali. My mieszkaliśmy w największym pokoju i mama nas tam cały czas zamykała, żeby nic nam się nie stało. Bez przerwy baliśmy się, że wkroczą Rosjanie.

Zapakowaliśmy to, co można było. Mieliśmy taki wóz, bo kiedyś moi rodzice nawet mieli krowę i siano zwozili w takim wózku. Ojciec ciągnął, mama popychała. Zapakowali co się dało na ten wóz. I ja byłam starsza, więc musiałam pchać z tyłu a reszta dzieci była na wozie. Pewnego razu, ojcu było ciężko ciągnąć, więc zaczepił ten wóz do konia. Nagle wybuchły pociski, koń się spłoszył i poleciał z tym dziećmi. Ja się przewróciłam, koło mi przejechało po ramieniu i długo miałam z tym problemy, bolało. Ojciec miał ze sobą scyzoryk na szczęście, pobiegł za tym wozem, przeciął sznur i udało się uratować dzieci i wóz, bo tam było wszystko, co potrzebne dla dzieci. Nie mieliśmy tego jak zabrać inaczej. Mieli nam pomóc więksi, bogatsi gospodarze. Ci, którzy mieli konie i wozy. Jeden miał nakaz, żeby nas zabrać. Ale zanim ojciec się zdecydował, że jednak będziemy wyjeżdżać, to tamtego już dawno nie było. Dlatego ojciec musiał sobie potem radzić sam.

KN: Czy opuszczaliście Solnicę jako ostatni?

RB: Prawdopodobnie byliśmy jedną z ostatnich rodzin, bo ojciec nie chciał odchodzić daleko. Bardzo się bał wojska rosyjskiego, ale nie chciał daleko wyjeżdżać, wierzył, że wróci. Wiem, że zatrzymaliśmy się między Nowym Dworem a Solnicą u jakiegoś gospodarza, bo tam było już pusto. Pamiętam jak tam buszowaliśmy po piwnicach, jako dzieci chcieliśmy się bawić. Potem do Nowego Dworu, odpoczywaliśmy na ul. Morskiej. Stamtąd pojechaliśmy do Stegny na prom. Niemcy zabrali nas razem z innymi na Hel, a z Helu na statek do Danii. Tam na początku nie byliśmy w obozie. Potem nas zgromadzili, umieścili w drewnianych barach. Zima była sroga, spaliśmy na piętrowych łóżkach, nie było pościeli ani kołder. Kołdry były szyte z ligniny, obszyte takim papierem karbowanym i pod tym spaliśmy.

KN: Co pamięta Pani z obozu?

RB: Obok tego obozu był lasek. Kto chodził do lasu, przynosił chrust - moi rodzice chodzili. W baraku mieliśmy jedynie piecyk żelazny i paliliśmy właśnie tym chrustem. W końcu zorientował się zarządca obozu i ogrodzili wszystko tak, że nawet nie można było wyjść.

Zimą, jak chciałam wyjrzeć, to chuchałam na szybę i skrobałam. Nie pamiętam jak nazywał się ten obóz ani ile w nim przebywaliśmy, ale rodzice mówili, że ponad dwa lata.

KN: Co jedliście w obozie?

RB: Była kuchnia i z wiaderkiem trzeba było iść po jedzenie. Każdego miał swój przydział. Jak byliśmy w Stegnie, chodziłyśmy do kuchni wojskowej, ja razem z mamą. Tam gotowali zupę, trzeba było pójść ją odebrać. Cała trójka została w domu, a mama mnie brała za rękę i do tej kuchni, żeby przynieść tej zupy. Jednego razu, tam były takie wykopy po drodze. I jak były naloty, to się kładło w te okopy. A ja, dziecko ciekawe, zawsze patrzyłam do góry, jak lecą te bomby.

KN: Jak wyglądał powrót Pani rodziny do domu?

RB: Płynęliśmy okrętem do Gdyni. Potem z Gdyni pociągiem pojechaliśmy do Tczewa, a dokładniej do Kołdowa i tam przesiedliśmy się na wąskotorówkę, by dojechać do Nowego Dworu. Jeszcze wtedy się podróżowało wagonami bydlęcymi. Jak przyjechaliśmy do Nowego Dworu, to już była noc, więc musieliśmy gdzieś przenocować. Znaleźliśmy taki dom po drodze, na obecnej ulicy Warszawskiej, niedaleko torów. On jeszcze stoi. W pokoju od ulicy tata nam przygotował miejsce do spania. Znalazł słomę lub siano i tak spaliśmy. Z Nowego Dworu my dzieci, szliśmy z rodzicami piechotą do domu. Wozem drabiniastym jechał jeden rolnik z PGR-u i podwiózł nas do Rakowego Pola. To był Polak i tu już sami Polacy byli. Przyjeżdżali zobaczyć jak tu jest. W Solnicy już nikogo nie było z naszych sąsiadów, wszyscy wyjechali.

Ostatni odcinek szliśmy do domu znów na piechotę. Tam był taki ostry zakręt i jeszcze nie było naszego domu widać. Każdy z nas był ciekaw, każdy wyglądał, czy dom jeszcze stoi. Baliśmy się, bo przecież on stał dość blisko głównej trasy. Ale patrzymy: stoi! Nie wiedzieliśmy, czy już ktoś w nim mieszka, ale najważniejsze było, że stał. Całe szczęście, dom był pusty. Z tej drugiej strony już ludzie mieszkali, ale nie u nas. Drzwi i okna były zabite deskami. W środku oczywiście nic nie było. Następnego dnia trzeba było iść do sołtysa. On powiedział, że jak rodzice poznają jakieś swoje meble, to mogą brać. Ale nawet jak rozpoznali, to nic nie mówili...

Żuławy wtedy już nie były zalane. Wcześniej było tyle wody, że łódką pływali. Nasz dom też był podtopiony, ale on stał troszkę wyżej. Tata kupił ten dom po pierwszym ślubie. Strzecha była sprzed wojny i pokrywała dach aż do lat 80., gdy mój brat ją zrzucił i pokrył eternitem. Dom nadal stoi, ale był przerobiony. Brat go w końcu sprzedał i wyprowadził się na swoje.

Oczywiście po wojnie wszędzie była trzcina. Brzeg kanału był cały zarośnięty. Pamiętam, jak ojciec łatał dach trzciną.

KN: Jak czuł się Pani ojciec po powrocie?

RB: Trudno mu było. Pracował w PGR, dojeżdżał. Był murarzem, cieślą - złota rączka. Przed wojną był nawet majstrem przy budowie domu kultury w Nowym Dworze. W domu były różne papiery, projekty i wszystko to mieliśmy na strychu. Ale nic nie zostało. Niestety, to wszystko się zniszczyło. Wtedy nikt nie pomyślał, że to się może przydać. Po wojnie dostaliśmy też przydział ziemi, 2 ha, ale tata nie był gospodarzem prze wojną. Potem ojciec dość szybko zachorował i w 1959 roku zmarł.

KN: Jak czuła się mama?

RB: Mama zajmowała się domem. Ale też jej było ciężko, bo wszędzie, czy do urzędu, czy coś załatwić, musiała jechać za ojca. Znała język polski i było lepiej, żeby to ona rozmawiała.

KN: Czy Pani ojciec czuł się Żuławiakiem?

RB: Na pewno. Ojciec chciał po wojnie wyjechać do Zachodnich Niemiec, bo tak można było. Wszyscy jego koledzy, którzy z nim pracowali, byli właśnie tam. Ale ojciec znów zwlekał i granicę zamknęli, nikogo już nie wpuszczali. Jak się ojciec w końcu zdecydował, to mieliśmy wybór, albo do

Niemiec Wschodnich, albo z powrotem na Żuławy, do Polski. Z Danii musieliśmy wyjechać. Ojciec mówi: pod jednymi rządami, a tutaj przynajmniej jest dom. Ale czy ten dom stoi?

KN: Jaka była Pani ulubiona potrawa, którą robiła mama?

RB: Kiedyś chowali świnie dla siebie. Gdy było świniobicie, to mama robiła takie pyszne klopsy w sosie śmietanowym. Pamiętam, że ona nie brała do mięsa tak jak dzisiaj namoczoną bułkę czy bułkę tartą, ale chleb, zwyczajny chleb. Wysuszony i na tarce przygotowany. Sos zaprawiała mąką i śmietaną, lubiłam, jak było dużo śmietany. Takie danie też po wojnie robiła. Jak był urodzaj na wiśnie, bo tam nad kanałem rosły dzikie wiśnie, to mama robiła zupę wiśniową. To było jak kompot i zaprawiała to kisielem. I naleśniki do tego. To też mi smakowało.

KN: Gdzie Pani chodziła do szkoły?

RB: Na początku do szkoły podstawowej chodziłam w Solnicy. Początkowo szkoła była zorganizowana w prywatnym budynku. Byłam zdolna, a kiedyś było tak, że wystarczyło mieć wiedzę i nie trzeba było chodzić przez cały rok do jednej klasy, więc ja robiłam dwie klasy w ciągu roku. Ja i moi bracia nie mieliśmy problemów z polskim. Dzieci szybko się uczą. A liceum skończyłam dla dorosłych, już jako osoba pracująca.

KN: Miała Pani jakieś koleżanki?

RB: Z czasem tak, chociaż na początku nie było to łatwe. Ludzie byli do nas uprzedzeni. Potem jednak rodzice mieli znajomych, którzy przychodzili i których mama odwiedzała, mieli dzieci, więc się razem bawiliśmy. Miałam też koleżankę - kuzynkę mojego męża. Tak się z nim poznałam. Z nią chodziłam do szkoły, a trzymałyśmy się we trójkę: Zosia, Gienia i ja. Zosia już teraz nie żyje, a Gienia, ta kuzynka wyprowadziła się do Białegostoku i już tak nie utrzymujemy kontaktu.

KN: Miałyście taką swoją dziewczęcą bandę?

RB: Tak się kiedyś bawiło. Chodziłyśmy po wsi i robiłyśmy psikusy. Mnie kiedyś tak wystraszyli. Sąsiadki córka czy syn, z tego bliźniaczego domu, okrył się białym prześcieradłem i schował się pod ogromnym bzem. Mieliśmy obok domu taki wielki bez. Ja akurat wracałam wieczorem, gdy już było ciemno, od sąsiadów, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. I on wyskoczył w tym przebraniu. Takie dziecięce zabawy...

KN: Czy funkcjonowała społeczność wiejska?

RB: Nie za bardzo. Raczej każdy sobie. Nie można było liczyć na sąsiadów, bo do nas zwłaszcza mieli uprzedzenie. We wsi nie było innej rodziny niemieckojęzycznej.

KN: Ma Pani swoje zdjęcie z I Komunii Świętej. Czy mogłaby Pani opowiedzieć nam o tym wydarzeniu?

RB: Do Kościoła na pierwszą komunię sąsiad zawiózł mnie bryczką. Taka elegancka, na czterech kołach. Miałam wianek z mirty. A znajoma z Solnicy szyła mi sukienkę. Pamiętam, że biegałam w niej po podwórku i po tym wale koło domu, tu ją przydeptałam, tam się przewróciłam. Takie lanie od mamy dostałam... Sukienka miała taki szeroki rękaw zwężony gumką. Do tego białe tenisówki na nogi, bo nie było pieniędzy, żeby kupić coś lepszego. Jak się je szanowało, to wytrzymały dłużej i były białe. Czyściłam je kredą je lub pastą do zębów. A to zdjęcie zrobiono w zakładzie fotograficznym.

KN: Gdzie Pani robiła zdjęcia?

RB: Po wojnie był chyba tylko jeden fotograf. Mieścił się przy ul. Stalina, obecnej Sikorskiego, przy domu kultury, tam gdzie teraz jest obuwie. Opitz miał w tej drugiej części, tak bardziej od tyłu. A ten, u którego ja robiłam zdjęcia miał zakład od strony domu kultury.

KN: Jak wyglądał Nowy Dwór po wojnie?

RB: Mało widziałam. Później na religię tu chodziłam, do pierwszej komunii. Stały te drewniane domy na ul. Sikorskiego, teraz już ich nie ma. Ostatnią klasę podstawówki robiłam w Nowym Dworze, w jedynce. Wtedy stał jeszcze ewangelicki kościół, tu gdzie jest teraz boisko. Ale to była już ruina. Ale nie pamiętam, czy tu jakaś kładka była, czy się chodziło jakąś inną drogą. Na pewno była przed wojną, może ją zniszczyli. Do Nowego Dwory przeprowadziłam się w 1968 i najpierw mieszkałam na rogu obecnej ul. Obrońców Westerplatte, wtedy był tam młyn, a obok rynek. W roku 1957 przeprowadziłam się do bliku przy ulicy Sienkiewicza. Kiedyś mieszkali tu sami wojskowi. Te bloki powstały w latach 60. na miejscu domów jednorodzinnych. Budynek naprzeciwko jest przedwojenny.

KN: W jaki sposób została Pani radną?

RB: Zgłosił mnie pan doktor Golik. On należał do komitetu, był partyjny. Ja wyraziłam zgodę, ale i tak dużo nie chodziłam. A tych radnych kilku było. Teraz to zupełnie co innego, każdy może swoje zdanie wtrącić, a wtedy to tylko tyle, że się było.

KN: Jakie były Pani obowiązki?

RB: Musiałam chodzić na sesje, tam obradowaliśmy komu dać mieszkanie, komu coś innego. Nie było w tym nic niezwykłego. Na początku miałam problemy, bo moja kierowniczka nie chciała mnie puszczać na te obrady.

KN: Dlaczego została Pani ławnikiem?

RB: Odchodząc na emeryturę, czułam się na siłach i chciałam coś robić. Wysyłali zgłoszenia do różnych zakładów, pewnie do wybranych tylko. Pani dyrektor Kościńska podała moją kandydaturę. Pomyślałam sobie: bardzo dobrze. Dwie kadencję byłam ławnikiem. Nawet mi się podobało, ponieważ byłam w wydziale karnym. Na początku to było za darmo, jedynie zwracali koszt dojazdu. A później był ryczałt.

KN: Jak Pani wspomina rodziców?

RB: Bardzo dobrze. Kochałam mojego ojca, bardziej chyba niż mamę. Nie powinnam tak mówić, ale... Mama miała ulubieńców- chłopaków, a szczególnie tego młodszego, Lucjana. On teraz mieszka tu, na Powalu. To był kochany synek mamy. A ja byłam oczkiem w głowie taty.

KN: Jak Pani ocenia pokolenie rodziców? Jakie wyznawali wartości?

RB: To było coś zupełnie innego. Nie byli tacy towarzyszy jak w tej chwili. Raczej spędzali czas w gronie rodziny. I to było dla nich najważniejsze. Dlatego ojciec nie poszedł na wojnę, bo nie chciał zostawić rodziny. Tym bardziej, że były małe dzieci. Mama by sobie nie poradziła. Nie wiem, jak by to było, gdyby, nie daj Boże, ojca nie było i wpadliby Ruscy. Czuliśmy to zagrożenie. Tego ojciec bał się najbardziej.

KN: Co wymieniłaby Pani jako symbol Żuław?

RB: Równy krajobraz, bez wzgórz. Wierzby są takim znakiem rozpoznawczym.

KN: Czy Pani czuje się Żuławianką?

RB: Tak, ponieważ tutaj się urodziłam. Jestem związana z tym regionem. Gdybym tu nie mieszkała, tęskniłabym za znajomymi głównie. Przez tyle lat człowiek się przyzwyczaił, każdego prawie zna tutaj. Tych młodych już w Solnicy nie znam zbyt dobrze. Ale pamiętam rodziców, dziadków nawet. Przed laty wracałam tam często, żeby zobaczyć jak wygląda dom, wieś.

KN: Co chciałaby Pani przekazać młodemu pokoleniu? Jakąś receptę na życie?

RB: Trzeba się kształcić i dążyć do swojego celu. Niektórzy młodzi teraz nie chcą się uczyć. Niestety często jest tak, że jak się kończy studia i tak nie ma tej pracy. A w Nowym Dworze to już tym bardziej. Kiedyś Nowy Dwór był miastem samowystarczalnym. Ile tu było zakładów? Miasto tętniło życiem. Ksiądz wikariusz na kolędzie powiedział, że Nowy Dwór to wymarłe miasto, ponieważ nie widać nikogo na ulicach. Ludzie nie spacerują tyle co kiedyś. I praca była, ludzie przyjeżdżali. Ja tego okresu nie mogę zapomnieć. Wydaje mi się, że jakaś krzywda się stała. Wcześniej wąski tor był, szeroki tor był. Zjeżdżali tutaj codziennie o 8.00 rano. Jak już biura były na ul. Dworcowej, to ludzie z pociągów szli i szli. I każdy miał swoją pracę. Nie musiał jechać do Gdańska czy Elbląga.

Trzeba się uczyć. Co osiągniesz, tego nikt ci nie odbierze. W tej chwili nie ma pracy, bo różnie przecież bywa. Młodzi wyjeżdżają za granicę i po studiach pracują „na zmywaku". Jak wrócą, to może coś się zmieni.

KN: Dziękujemy za rozmowę

RB: Dziękuję

 

 

Wywiad przeprowadziły: Agata Szewczyk, Marzena Bernacka-Basek, Mariola Mika

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846