Wywiad z Panią Anną Glazer
Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?
Anna Glazer: Urodziłam się w Zwierzyńcu, niedaleko Czerska, 7 listopada 1922 roku.
KN: Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
AG: Mój tata to Franciszek Chabowski a mama Rozalia z domu Łasińska. Tata urodził się 17 VII 1884 roku, a zmarł 14 marca 1974r. Nas wszystkich było trzynaście, ale tych, co żyli, to tylko dziewięć: Jan, Alfons, Hela, Franciszek, Leon, ja, Stefania, Zofia i Bronisław.
KN: Zacznijmy od tego co się działo z Panią podczas wojny. W roku 1939 została Pani zabrana przez Niemców „na roboty”? Jak wyglądał ten dzień?
AG: Do naszego domu przyszedł taki brygadzista, chciał zobaczyć, ile dzieci jest. Zobaczył i powiedział do mojej mamy: „No to ja trójkę wam zabieram”. Mama mówi: „A po co?” A on na to: „ Potrzebuję. Nie wolno o tym mówić. Które pani chce dać? Może ta dziewczynka? Wskazał na mnie. „Ja anie jednego nie chce dać” mówiła. Aż płakała. On w końcu sam wybrał. Jeszcze tego samego dnia musieliśmy iść. Powiedział, że będziemy pracować u Niemca. Ja, Stefka i Leon.
KN: Dokąd Was zabrali?
AG: Do pociągu wsadzili i przywieźli na Żuławy, do Lisewa. Nie było daleko. To była granica i było dużo ludzi i z inszych stron. I była tam w wannie woda i wszystkie Polaki mieli tu nogi umaczać, żeby polskie parcho to w Polsce zostawiać. To my z bratem się popłakali, toć my parcho nie mamy. Wtedy nas zawiózł do tego Niemca, Erwin Zajdler się nazywał. Dobry on był. To było w Pszczółkach.
KN: Jak wyglądało wasze życie na tych robotach?
AG: No musielim pracować w polu, czy chciał, czy nie. A jak nie chciał, to mówił zaraz "nach dem Stutthof ganzzug fahren".
KN: Jak wyglądało miejsce, w którym mieszkaliście?
AG: No tam mieli osobną budę, taką dla Polaków i w tej budzie mieszkaliśmy. Nie mieli my łóżka, tylko takie prycze i słomę. Był piec, mogliśmy sobie ogrzewać w zimie. Niewiele nas tam było: Wanda Gryzdałowa, ja i Bernatka Górnowiczowa, a brat wtedy po drugiej stronie mieszkał tej budy mieszkał. Pracowaliśmy 6 dni w tygodniu, a niedziele mieliśmy wolną.
KN: Dlaczego powiedziała Pani, że ten Niemiec dobry był?
AG: Dobry był, to już mogłam powiedzieć. Jak mu nie pyskował i robił, to on taki był czuły. Mnie zawsze, bo ja taka mała, chuda byłam, to mnie do worków wysyłał, ale ja tego nie lubiłam robić. I ja mówię: „Herr Zejdler, ja nie chcę worków cerować. On się tak na mnie patrzy i mówi: „Ty, kleine mucho, ty możesz gnój rzucać?", "Jo, to ja wolę lepiej jak worki cerować". Nie słuchał, kazał iść do worków, bo tam mnie lżej będzie. On miał żonę i taką małą dziewczynkę, maluczka jeszcze. A jak oni odchodzili, ja aż sama się popłakałam, nową walizkę zapakowali i tę dziewczynkę we wózek, bo ta dziewczynka mała jeszcze była. No i koniecznie nas chcieli wziąć ze sobą, a ja go się pytam, gdzie oni idą, a on mówi tak: "Wir weiB nicht, wir gehen jetzt auf dem Fish und mogą przyjść samoloty i nas zabić”. Nie chcielim iść z nimi. To był rok 1945. Chcielim do domu. Potem przyszli ruski i wszystko z gospodarstw kradli.
KN: Wszyscy wróciliście do domu?
AG: Mojego brata Leona ruski zabili, jak szedł z robót do domu. Już go nie widzielim, nie wiemy, gdzie jest. Ja i siostra wróciłyśmy. Moja mama nie żyła, ona umarła w pierwszym roku wojny. Na serce, jak miała pięćdziesiąt i trochę lat. Młoda była.
KN: W 1945r. wraca Pani do Zwierzyńca...
AG: Jo. I my przyszli z wojny, jedna przyjechała do Heli i tak się na mnie patrzy: "Ty wiesz co, ja Ciebie ożenię", a ja mówię: „Chyba z kotem". Ja mówię: „Żenić się?, jak ja dopiero co na suknię muszę sobie zarobić". No i pojechała, nic więcej nie mówiła. Ale z tym teściem moim – Glazrem - ona się też znała i mi pracę wynalazła. Poszłam do Legbąda za gospodynię do Teodora Glazera. Ale długo tak nie siedziałam, bo on stale mówił: „Byś mogła wziąć tego Jana i się ożenić”. A to jego syn był, miał 36 lat, z Niemiec z robót wrócił. Pobraliśmy się 1948r. Ślub był w Legbądzie, bo mój teść mówił: „ Nie masz matki, to ja ci wesele zrobię”. A tata był zły, toć mówił: „Ja jeszcze żyję”.
KN: Dlaczego zdecydowaliście się przyjechać na Żuławy?
AG: Mieszkalim w domu teścia, razem z bratem mojego. Ale teść bratu temu zapisał gospodarkę, toć my musieli iść, bo tak w kupie siedzieć? Brat mojego, Tadeusz mieszkał już na Żuławach i namówił mojego, mówił, że tu dobrze. Najpierw przyjechał sam, w 1948 i zajął ten dom, co mu Tadeusz wskazał, bo Tadeusz mieszkał na tej samej ulicy.
KN: Jak to możliwe, że w 1948 ten dom na Polnej stał jeszcze pusty?
AG: Bo to rudera była i nie chcieli nam go dać. Mówili, że do rozbiórki, bo to już rozebrali na wpół ten dom, a on się tam w prezydium naprzykrzał, chodził, chodził parę tygodni, na ostatku powiedzieli "już to weź". I on sam wszystko w domu robił. Ja przyjechała po miesiącu z synem Heńkiem. On miał już 3 lata, w 1945 się urodził.
KN: Jak wyglądała podróż z Legbąda na Żuławy?
AG: A to tak było. Tata mówi: „Ty tam dziewczyno żadnych mebli nie masz, ani nic, jak ty tam chcesz jechać", to dał mnie mebelki zrobić do stolarza. Mój chłop zamówił, bo tu pociąg chodził, wagon i w tym wagonie żem przyjechali razem. Za ten wagon musielim zapłacić. Tata dał nam też krowę, bo mówi Heniek mały, to będziem mleko dla niego mieli.
KN: Co Pani czuła, gdy pierwszy raz weszła do tego domu?
AG: Tu nie było ani dachu, ani okna, no nic, jeszcze ta ściana tam od werandy była wyrwana, te deski powyrywane były, ani schodów, ani niczego, to beczkę tam postawili, to po tej beczce wchodzili my do góry. No ja mówię tak: „Jak chcesz to tu siedź, ja idę do domu". „O Jezu, czyś ty ogłupiała, przecież to będzie, wyszykuję i będzie dobrze". No posłuchałam. Musiałam siedzieć, bo żem była żonata.
KN: Kiedy poczuła Pani się tu u siebie?
AG: A to po roku dopiero.
KN: Co Pani gotowała po przyjeździe na Żuławy?
AG: Co się dało. Meli my krowę, to najczęściej zacierkę z mleka, przeważnie mleczne. Zanim dostali my pole, to co żem mogła to kupiła i tak jakoś od dziś do jutra. Ugotowała żem kartofle ze słoninką, zupy. Później to mięsa nie kupowała wcale, bo zaczęłam chować kaczki i kury. Jak już miałam swoje kaczki, to było mięsa dość. Jak już ja chowała, to tam biedy nie mielim...
KN: Co przygotowywaliście na Wigilię?
AG: A to kartofle okraszone i kapuścionkę.
KN: Czym się zajmował się Pani mąż?
AG: On był ślusarz. Po wojnie to on w olejarni pracował, tam gdzie dziś Plac Wolności. A też siano kosił, pszczoły chował. Miał ze 40 uli. Dlatego ja mówię, że się nie martwiłam o nic, ani o pieniądz, ani żeby iść załatwić sprawy. Po robocie w olejarni leciał, też mnie pomóc kartofle, buraki obrobić, trochę pomagał tam co mógł. Dobrze mi się żyło, bo miałam dobrego chłopa. Pijakiem nie był, robotny był, po cichu gadał, bo głośno nie mógł mówić. I usprawnienie w olejarni wymyślił. Patent na to dostał.
KN: Czy dawni właściciele tego domu odwiedzili Was kiedyś? Interesowali się domem po wojnie?
AG: Kiedyś tutaj przyjechał ten właściciel, jego syn raczej, chcieli zobaczyć te belki, na suficie. Tam na górze są takie, ale były już rozeschłe i pruszyły mi się, a mąż wziął dykta podbił, żeby nie było widać i żeby się nie sypało.
KN: Belki?
AG: A belki, bo on jako dziecko pamiętał te belki i chciał je znowu zobaczyć.
KN: Jak wyglądało życie razem z sąsiadami. Przybyliście z różnych stron, często nie znaliście się i nagle mieszkacie przez miedzę. Jak to było?
AG: No tu na około dobrze i tu Bralak taki był taka jeszcze.... to one fajne ludzie byli. To ona mówi: „To idź dziewczynko my Ci tu przypilnujem", bo gęsi jak wylazły na ulicę, to aż do szosy szły. „My Ci tu przypilnujem", to byli ludzie dobzi. Ja chowała też gęsi i insze, ludzie przychodzili, co nie mieli krowy, nie mieli kur, przychodzili z miasta i u mnie kupowali. Olczakowa chodziła sobie do mnie po masło i mleko. Za to było jak obkupić dzieci, to był taki dodatkowy zarobek, oprócz tego, co mój chłop zarobił. Krowa dobra była, mleka było dosyć, to znajomym, kto chciał, to dałam, jak się ostało.
KN: Proszę opowiedzieć o mężu.
AG: On tu, na zdjęciu, ten najładniejszy. To jest już zdjęcie z niewoli. Do wojska poszedł w 1937 i za dwa lata wojna wybuchła. Był na Helu i stamtąd do niewoli poszedł. Ja go poznała dopiero po wojnie. (Jan Glazer trafił najprawdopodobniej do miejscowości Lukenwarde, później pracował w fabryce włókienniczej. Ponieważ był przedwojennym rzemieślnikiem, potrafił naprawić różne rzeczy, więc nie żyło mu się źle, był ceniony za swoje umiejętności. Nie przebywał w zamknięciu, mieszkał poza miejscem pracy, w miasteczku. W widocznym miejscu nosił naszytą literkę P, by było wiadomo, że jest Polakiem, więźniem.)
KN: Jak mieszkało się w powojennym Nowym Dworze?
AG:Ja nie chodziłam, bo ja nie miała czasu iść. A ja ci powiem, że jak ja raz do miasta poszła, to jak dziś pamiętam, to nie mogła trafić z powrotem. Trzeba było tu siedzieć, to jeszcze dzieci były mniejsze. Siedem ich miałam. Wszystko tu miała, wełnę sama przędła na kółku. Nie było po co do miasta.
KN: Czy czuje się Pani Żuławianką, czy myśli Pani często o swych rodzinnych stronach?
AG: Ja im stale mówię, że ja jeszcze przed śmiercią, do domu pójdę
KN: Czy jest coś, co według Pani można by nazwać symbolem Żuław?
AG: To ziemia je dobra, bo jak się co posieje, to urośnie, lepiej niż tam u nas na tych piaskach. Mieliśmy 75ha, duże gospodarstwo. Ziemia.
KN: Dziękuję za rozmowę.
AG: Dziękuję.
Wywiad przeprowadziła Marzena Bernacka-Basek