Wywiad z Panią Gertrudą Witt

 

Klub Nowodworski: Skąd Pani pochodzi?

Gertruda Witt: Jestem Pomorzanką, z powiatu chojnickiego, urodziłam się 7 września 1922 roku, w miejscowości Pustka. Mój ojciec nazywał się Jan Ossowski, matka miała na imię Franciszka.

KN: Proszę opowiedzieć, co się z Panią działo podczas wojny?

Gertruda Witt: Chyba w roku 1939 Niemcy mnie wywieźli na Żuławy na roboty. Robili takie łapanki i przez Urząd Pracy wywozili. Pracowałam w gospodarstwie, które wciąż istnieje, zaraz za ogródkami działkowymi, koło mostu na Orłowo. Właściciel nazywał się Emil Jansen, jego syn był na wojnie.

Było nas sześć kobiet, mieszkałyśmy w jednej części spichlerza, a mężczyźni w drugiej. Miałyśmy piętrowe łóżka. Nie powiem, piec był, węgla nam zawsze we wiaderku dali, także jak zmokłyśmy, to się osuszałyśmy.

Myłyśmy się w kanale. Woda była wtedy lepsza, czyściutka. Jedzenie nam gotowali nie najgorzej, zawsze był tam kawałek mięsa, dostawaliśmy bochenek chleba i kostkę margaryny na tydzień. Nie chodziłyśmy głodne. Co innego mężczyźni. Pracowali ciężej, a dostawali tyle samo chleba. Jak nam kromki chleba zostawały, to oddawałyśmy im. Nam ten bochenek chleba wystarczał. W niedziele żeśmy nie pracowali, do kościoła się szło, tego co dziś jest pw Przemienienia Pańskiego, on już wtedy był katolicki, bo ewangelicki był drewniany, tu gdzie dziś boisko przy szkole na Chrobrego. Msze były oczywiście po niemiecku. Potem to sobie w niedzielę pranie zrobiłam, ale po mieście to nie wolno było się kręcić. Dostawaliśmy też pieniądze za pracę, raz na tydzień parę złotych, to było bardzo mało.

Pracowałam od poniedziałku do soboty. Najpierw od 7.00 do 12.00, potem godzina na obiad i potem do 19.00. Najwięcej robiłam przy burakach, bo buraków kiedyś hektary były. Tylko z tego Niemcy się tutaj utrzymywali.

Mieliśmy czas do 22.00, później nie wolno było wychodzić. Ale nie zawsze słuchaliśmy. Raz mnie złapali, tylko że cwana byłam...

KN: Proszę o tym opowiedzieć.

GW: Myśmy poszli sobie na Orłowo przez zagrodzenia, gdzie krowy chodziły, bo tam mieliśmy znajome z naszych stron. Wtedy już miałyśmy chłopaków. Razem z nimi poszłyśmy i nas złapali. Chłopcy uciekli, a ja przez te druty nie mogłam przejść, zahaczyłam się, bo miałam taki czarny fartuch, przewróciłam się i zostałam. Później oni mnie złapali, tylko że ja po niemiecku już umiałam i powiedziałam im, że byłam paczkę zanieść z naszych stron. Wtedy mnie wziął i pytał: „A kto to był z tobą?” „No ja nie wiem, kto to był, szli tutaj ulicą i uciekli.” Na szczęście nie było konsekwencji, najwyżej by nas zamknęli na noc i wypuścili rano do roboty.

Czasami też uciekaliśmy po prostu do domu, chociaż Niemcy robili łapanki. No to my do Marynowy pieszo i z Marynów już wtedy pociągiem jechaliśmy do Łęgu przed Czerskiem. Ale w domu krótko byliśmy, bo nie pasowały pociągi, wiadomo. Jechaliśmy o 6.00 rano stąd, zajechaliśmy tam na 9.00, zaczym zaszłam tam 5 kilometrów do domu, 3 godziny tam pobyłam, w kąty zajrzałam i na 14.00 trzeba było już wracać, żeby dojechać tu.

KN: Czemu akurat on się Pani spodobał?

GW: No nie wiem, miał jakieś podejście. Był czarny, ładny, ja lubiłam czarnych ludzi. Miałam blondyna i go rzuciłam. Takiego Polaka z naszej wsi, ale on tak nie bardzo mi się podobał, bo tata chciał, a ja sobie wybrałam z miłości. I dobrze nam się żyło, tyle dzieci wychowaliśmy i dom żeśmy utrzymali, no to nam się dobrze żyło.

KN: Jeszcze w czasie wojny wyjechała Pani stąd?

GW: Tak, jak koniec wojny był, to ja za mąż wyszłam. Męża poznałam w gospodarstwie. Pochodził z Czerska Świeckiego, powiat Świecie. Nazywał się Ernest Witt. Był Niemcem, jego rodzice nazywali się Franciszek i Anna, ale szybko umarli, a on został z siostrą. Ona wyszła za Polaka, wzięła go do siebie, wychowała, przeszli na katolicyzm. I potem był Polakiem, miał obywatelstwo polskie. Nie chciał iść do wojska, to go do łagrów zabrali na 3 miesiące, a potem skierowali go do pracy tu, do Tiegenhofu. Jak ja przyjechałam, to on tu już był. Wzięliśmy ślub 22.07.1944. w Lubieszewie. On chciał koniecznie ten ślub wziąć, żeby miał gdzie wrócić. I trzy dni potem zabrali go. W końcu musiał. Mój ojciec nie chciał, to co z nim zrobili? Potłukli go. Ojciec nie chciał się dać dojczować. Chcieli go zmusić do podpisania folkslisty. On pozostał Polakiem, ale co z tego jak został już kaleką. Na nogę nie mógł, w nogę musieli go uderzyć. Mówił, że go tłukli, a czym go bili, to nawet już nie pamiętam. Na pewno tam mieli jakieś pałki.

My z mamą podpisałyśmy według życia, bo przecież kaczki trzeba było mieć, trzeba było żyć. A ojciec nie, ojciec był twardziel.

Jak już męża zabrali to moja mama wystarała się, żeby mnie do mojej wsi zabrać bliżej siebie, żebym tu już nie była. Wystarali się dla mnie o pracę blisko domu, u takiego Niemca, co miał trzech synów na wojnie. Jemu należała się opieka i ja tam byłam niby taką opieką. To ani rok nie było, pół roku może.

KN: Co się działo z mężem potem?

GW: Był w wojsku niemieckim, wzięli go do niewoli Rosjanie, był gdzieś w niewoli na Uralu.

KN: Nie widziała Pani zatem końca wojny na Żuławach?

GW: Nie, ale potem koleżanka, co była razem ze mną na robotach, opowiadała, że Czesiek, co był też z nami na gospodarstwie wszedł sobie do sklepu i buty wziął. Myślał, że już można, że koniec wojny, ale go Niemcy na placu w Nowym Dworze za to rozstrzelali.

KN: Przyszliście w roku 1947 razem na Żuławy?

GW: Nie. Mąż przyszedł w roku 1946, jesienią, podjął pracę na kolejce wąskotorowej. Potem zabrał mnie z dzieckiem, bo ja urodziłam tam syna 30 listopada. Tam go ochrzciłam u mamy, ale on nie chciał być tu sam i w styczniu mnie ściągnął. Znalazł starą chałupę i tu się osiedliliśmy. Upiększyliśmy, ulepszyliśmy, sprostowaliśmy i siedzimy.

KN: Jak wyglądały Żuławy po wojnie?

GW: Początkowo nic nie było, jak zastaliśmy to było tak: woda, trzcina i ryby w rowach. Mąż miał rower. Sprzedał rower i kupił kozę. Od kozy miałam dla dziecka mleko. Mama mi kartofle przesłała, to grubo obierałam, środki jedliśmy, a te skóry sadziłam i urosły mi w ogrodzie. Potem płaszcz za prosiaka dałam. Później to już było ludzi trochę, osiedleńców, przeważnie od Buga. No tak się zaczęło życie. Było ciężko, chleb był na kartki. Była tylko jedna piekarnia i jedna rzeźnia.

KN: Pamięta Pani gdzie ?

GW: No pewnie. Piekarnia była tu na samym rogu na Sikorskiego, a rzeźnik był tam w starym domu, gdzie są lipy. Tam gdzie teraz jest cukiernia Jędruś.

KN: Czym Pani jak przyjechała na Żuławy?

GW: Pociągiem, szerokim do Tczewa, potem przez most musieliśmy przejść do Lisewa na dół i wąskotorówką dojechaliśmy tu. A później to już był uruchomiony pociąg z Szymankowa.

KN: Mogła Pani przewieść coś tym wagonem?

GW: Można było. Przesyłkę, worek kartofli, maszynę, takie swoje rzeczy. Mebli to nie. Gratów się pozbierało tu na miejscu, bo były jeszcze. Tu Cyganek był zalany, to tylko łódką się pływało, coś tam się wyszabrowało, jakiś grat, co został. Bo to po wojnie szabrowali, co lepsze rzeczy, łódką pływali po gospodarstwach. A gdzie było wyżej to sobie kartofli posadził. To takie życie zaczęło się. Biedne, ale swoje.

KN: Jak żyło się z sąsiadami ?

GW: Dobrze. Miałam tu sąsiadkę, ona już tu była przed nami, nazywała się Hauzman. Pochodziła z Klanian, była Polką, ale wyszła za Niemca, tu mieszkali, mieli trzech synów. Pamiętam Kurta I Helmuta. Ale oni wszyscy już nie żyją.

KN: Czy mieszkali tu jeszcze Niemcy po wojnie?

GW: Byli, ale mało. Był Szmalowski - Niemiec, tu gdzie teraz mieszka Bobrowska. Mieszkali razem z żoną, nie chcieli do Niemiec. A Polacy im krzywdy nie robili. On pracował w piwiarni, koniem jeździł i piwo rozwoził. Był w partii, pracował w POM-ie, a potem zabrał go syn. Oddał dom do gminy. Mieszkali też Witkowskie. Oni byli dedojcze, czyli Niemcy katolicy. To byli kawalerowie i panny i gospodyni była z nimi, ta z tego kościoła katolickiego w Cyganku. Później go Marzęcino przejęło i zmienił się w prawosławny. To ta gospodyni była z nimi i oni zawsze bryczką do kościoła przyjeżdżali do Nowego Dworu.

Oni tu długo mieszkali, ładnych parę lat, a na starość wyjechali do Niemiec. Jeszcze pamiętam, mieli takiego pieska czarnego, to pogrzeb mu wyprawili.

KN: Dlaczego wybraliście Żuławy?

GW: A bo znaliśmy już oboje. Wiedzieliśmy, że tu wolne było, a przecież byliśmy bez domu, u rodziców siedzieliśmy, to wiadomo, że każdy szukał gniazda. Podobało nam się, ze tu jest praca. Bo wie Pani jak to było, pracy nie było, była bieda. Także mąż pojechał pierwszy, jak już zaznaczyłam i tu pracę sobie załatwił, a w styczniu wtedy wziął mnie.

KN: Czy mąż długo mąż pracował na kolei ?

GW: Parę lat pracował, później na przeładunku, a później zrobił kurs murarza i pracował w PBR-olu do końca.

KN: A Pani zajmowała się domem?

GW: Tak, miałam dzieci, ogród, szyłam ludziom, haftowałam, na drutach robiłam. Miałam też krowę i świnie. Mój mąż jakiś czas pracował przy kładzeniu bruku, bo wiadomo, po błocie się jeździło. Z tego zarobił ładne pieniążki, zaoszczędziliśmy i kupiliśmy w naszych stronach krowę. Poszedł po nią i pieszo przyprowadził. Najpierw to mieliśmy samą chałupę, dopiero po reformie rolnej przydzielili nam działki i wtedy już mogliśmy mieć krowę.

KN: Uprawialiście ziemię?

GW: Tak, działka była na Żelichowie przy elektrowni, hektar mieliśmy. Uprawialiśmy tam buraki, kartofle, bobik i co się dało. Ludzie sobie też pomagali w pracy na polu, nie to co dziś. Nie było telewizorów, była praca i wspólne rozmowy. Tak było. Człowiek bliżej drugiego człowieka żył.

KN: Ile mieliście dzieci?

GW: Najstarszy był Czesiek. Urodziłam go w 1946 roku, w grudniu. Dobrze się uczył, do Malborka jeździł, na tokarza, na akordeonie grał, sportowcem był ratownikiem. To było naprawdę zdolne dziecko. Jak miał 18 lat, utopił się, jak kajakiem płynął. Później był Roman –1947 rok, następnie Stefan i Jerzy, ale on zmarł, jak miał 6 tygodni. I wreszcie Lech, nygus. Samych synów rodziłam, córek nie było, miały być, a nigdy nie było.

KN: Co się dla Was liczyło? Co było ważne?

GW: Dążyliśmy do czegoś, chcieliśmy się dorobić, ciężko pracowaliśmy, bo chcieliśmy po prostu dojść do czegoś. To był nasz cel. Nie był tego, nie było tamtego, jakim cudem dorobić, żeby było, skąd to wziąć, no to tylko rękami, pracą. To nam dawało tej otuchy do dalszego zdobycia. To się wzięło na raty meble i tak dalej żeśmy szli po schodach do góry. I żeśmy wtedy wierzyli więcej. A dziś co?

KN: A recepta za życie dla młodych?

GW: Oni nie chcą tego słuchać. Ja bym chciała, żebyście kierowali się taką drogą, jak Bóg przykazał, bo to jest jedno wyjście. Jedno życie, jedna śmierć. Co mogę więcej wam powiedzieć. Wy i tak swoje będziecie robić.

Chociaż moje wnuki lubiły, jak im opowiadałam jak tu byłam, jak pracowałam, wszystko, wydarzenia takie. Ja byłam gadatliwa to gadałam im, a oni siedzieli i mówili: „To babcia dopowie jeszcze...”

KN: Jakie były rozrywki po ciężkiej pracy?

GW: Ludzie się jakoś zjednaczali bo nie było telewizora. Robiliśmy sobie urodziny, jakieś tam święta. Nie starczało tak jak dzisiaj na takie bale, ale czym chata bogata, tym rada. Robiliśmy różne sałatki, np z pomidorów I rzodkiewki, z kartofli, upiekło się drożdżak albo babkę, bo babki były popularne. A dla dzieci gotowałam warzywa, groch, fasolę, takie różne rzeczy. Nawet zsiadłe mleko z kartoflami i jajko na wierzch. Robiłam też naleśniki często, bo oni lubili, albo makaron swojski. Lubili zupy owocowe z tym makaronem, takie rzeczy.

Robiłam też twaróg, dodawałam trochę kminku, masła czy śmietany I też trochę sody. A ryby wkładaliśmy w ocet.

Chowałam świnie przecież. To jedna świnia była nawet na rok. Weki robiłam i było to trzymane na gościnę, żeby było w domu coś, no i mężowi do pracy. Pasztetową i takie tam to sama robiłam. Sami zabijaliśmy i sami robiliśmy. To wszystko w słoiki było i zagotowane. Robiłam też twarogowe gumułki, takie kółka doprawione. Gotowałam też kluski: tarłam kartofle, wydusiłam przez gazę, dodałam trochę mąki, starłam cebulę, dodałam pieprzu i tego twarożku włożyłam w środek, zalepiłam. Na koniec wrzuciłam do wody, żeby się ugotowały. Były duże, można je było na drugie dzień obsmażyć. Jakie one były pyszne!

A kurczaki to najpierw obsmażałam na patelni, dopiero potem, jak już były w prodiże, to je piekłam. Nie było takich przypraw jak dzisiaj, to wierzch położyłam świeżej pietruszki z ogródka I mięso naciągnęło zapachem. I pyszne było.

KN: Co kupowała Pani w sklepie?

GW: Do miasta to po sól i cukier, reszta swoje było. I czysto miałam. Chałupa stara, ale zawsze okna wyczyszczone. Jak nie było czym, to kredę z wodą i posmarowane, wyczyszczone i było czysto, bo już taka byłam.

KN: Mogłaby Pani nam opowiedzieć o pierwszym dniu, kiedy Pani tu przyjechała, tutaj do tego domu? Jak to wyglądało?

GW: Oj, tragicznie wyglądało. Mąż wtedy jakoś z tej kolei się zwolnił i chciał furmanić, bo tu nie było samochodów, nie było transportu no i uwziął się na konia i wóz. Pojechał w nasze strony tam, wóz zorganizował, a konia kupił tu. No ale to później nie wychodziło jakoś, były straty, tego konia sprzedał i załapał się na tę szkółkę do PBR-olu, przeszkolenie takie i tam zaczął wtedy pracę stałą. Wtedy były te PGR-y, to po PGR-ach prace wykonywał. Piece przestawiał też, taki był zdolny, też malował i wtedy już było lepiej. Ale początki były trudne. Drzewo się zbierało, bo przecież nie było, ani węgla, ani nic, były piece, dziecku trzeba było napalić, bo to był styczeń. Ale jakoś nie zmarzło dziecko, bo zdrowe wychowało się, tylko że się utopił. I zdolny był chłopak.

Dom nie był w złym stanie. Tylko okien nie było, trzeba było wstawić. Zostało też po dawnych właścicielach łóżko i stare szuflady. Resztę wykradli. Człowiek tak powoli sobie zagospodarował ten dom. Najpierw jeden pokój, później dalej i dalej, dorabiał się po prostu. Nikt nie dał. Majątku mi nie dali. Z domu w posagu dostałam krowę, co o niej już mówiłam I maszynę do szycia, do dziś ja mam. Z innych sprzętów domowych to kupiłam sobie franię. wiadomo. Kupiłam, bo to prania było, ja na tej tarze, czwarta wstaję, żeby dzieci oprać. To nie było wtedy tyle lumpów, jak dzisiaj, że się wyrzuca. On już wtedy pracował, a kasjerem byłam ja, pieniądze mi oddawał. A ja sobie co miesiąc odkładałam pod belkę pieniądze. Jak brakowało na margarynę to pożyczyłam, a nie ruszyłam. No i wtedy kupkę nazbierałam no i kupiłam pralkę. A potem to uzbierałam na meble na raty i cały pokój umeblowałam.

KN: Czy dawni właściciele przyjechali tu kiedyś?

GW: Tak, byli na wycieczce w Gdańsku I postanowili odwiedzić dawny dom. Pierwszy raz po wojnie.

Przyszli tu, patrzę kto to idzie, nieznajome. No idę. Wyszłam, i ten co ich przywiózł taksówkarz mówi, że oni przyjechali jako turyści do Gdańska. Oni w tym domu mieszkali i chcieli zobaczyć, czy ten dom stoi i jak tu jest.

To ja mówię właźcie. No i zrobiłam kawę, przyjęłam ich i tak się zaczęło. Także nam pomagali, po prostu paczki przysyłali. Długo pomoc dawali, rzeczy przysyłali. Robili to w ten sposób, że ktoś z Poznania jeździł do Niemiec I z powrotem, jemu dawali te paczki I z Poznania były przesyłane do nas. Nawet czasem parę marek przesłali. Czasem też przyjeżdżali w gościnę.

KN: A Pani była u nich w Niemczech?

GW: Ja nie byłam, ale moja synowa to ma kontakt po dziś dzień. Nawet na pogrzebie teraz była, bo on zmarł. Fajny chłop był. Zawsze: “Masz Gertruda marek”, zawsze mi wepchnął. Bo ja tłumaczyłam wszędzie im na niemiecki, opowiadałam, jeździłam na Chełmek, bo śluza była tam, wiatrak był tam, na Gozdawę. Siadaliśmy na rowery I jeździliśmy, a ja tłumaczyłam. Zresztą nie pierwszy I nie ostatni raz. Pan Klein z gminy, jak żył, to przysyłał mi tu różnych Niemców, co szukali swoich dawnych gospodarstw, albo ich rodziny, bo znałam niemiecki, ugościłam ich zawsze i oprowadzałam. Raz jedni przyjechali tak do Stegny zobaczyć jak to turyści, ale mieli samochód i przyszli czy ich przyjmę, bo ich przysłał z gminy ten Klein. Ja mówię dobrze i pytają się, czy ja wiem, gdzie był wiatrak. Nie wiedziałam, ale mówię, że poszukamy. No i wtedy wsiedliśmy w samochód i jedziem. I wtedy im pokazywałam. No oni szukali, jak to powiedzieć, tego wiatraka, ale ja tego wiatraka nie wiedziałam, wiedziałam że w Marynowach, ale ja mówię, ja was zaprowadzę do takiego, co tu mieszkał też prze wojną, Jochim się nazywał, to on może wie. I mówili, ze tam też jakaś śluza była. No i jedziem, a to prawie była komunia, a to już komunia jednej wnuczki, jeszcze tu zabijaliśmy kaczki, ale raz dwa fartuch na siebie. Jedziem do tego Niemca tam na Chełmek, był w domu i wyszedł. A jego córce myśmy do chrztu służyli z mężem. Ona była panną i pracowali, mój był konserwatorem suszarni w Gozdawie no i ona poznała chłopaka tutaj z Żeromskiego no ale ona była nie ochrzczona, ona chodziła tu do kościoła, potem przyjęła śluby nasze, przeszła na naszą wiarę. Ale mówię wam, jak ona śpiewała w tym kościele, jak ona wszystko odmawiała, a my byliśmy jako rodzice chrzestni.

A ten Jochim to był rybakiem. On mieszkał tam, nad ślepym kanałem.

Tak, no i on wtedy powiedział, wytłumaczylim mu, o co chodzi i to było gdzie Całka mieszkał, tam gdzie się tak ten kanał kręci, ślepy kanał, to tam ta śluza była, tam był dom, później tam jeszcze mieszkała Całkowa, tak, że odnaleźlim. I ta Całkowa nam mówiła, że ten dom był, jak ona się sprowadziła, bo on to był repatriantem z Ukrainy, ona pochodziła z niemieckiej rodziny ta Całkowa. I ona za niego wyszła i to gospodarstwo on tutaj objął. Bo to Piotrowo było, gospodarstwo rolne i on tam pracował. A później on miał to gospodarstwo duże i też do niej te Niemcy przyjeżdżali. I ona wtedy mówiła, że ten dom tam stał, ale jak palili te trzciny, tak ten dom spłonął. To mówili, wzięli ziemię. Mówili, że tam jest kasztan, no to mówię drzewo chyba rośnie i znaleźliśmy to. No i poszliśmy dalej i jest kasztan i ta śluza jest. No i zrobili sobie zdjęcie, wzięli ziemi w woreczek, dali 30 marek i pojechali.

KN: Pamięta Pani mennonicki cmentarz w Żelichowie?

GW: Tam były nagrobki i był jeszcze kościół, tylko wiadomo, że to mennonicki to jak to po wojnie ludzie myśleli, że niemiecki, dziś pewnie by już tak nie zniszczyli. A niszczyli. Ja sama drewno nosiłam, bo miałam dziecko, a on pojechał po konia, zimno, to co miałam robić. Szłam, zbierałam drzewo, tam leżało porozrywane, sama deski ciągnęłam, rozpaliłam w piecu. Człowiek się ratował, ale ja go nie rozwaliłam. Był jeszcze. Wejście, wiem jak się wchodziło, wszystko. Teraz nie ma nic. Byłam tam z Niemcami, chodziłam. Tam był jeszcze nagrobek, podwójny grób, on się nazywał Epp, chyba on jest w muzeum. Ja później poszłam tam z Niemcami to już nie było. A ten Epp mieszkał tu jak Renoma. Oni mieli tutaj restaurację i tam potańcówki były.

KN: Czy władza pomagała w jakiś sposób?

GW: Bo ja wiem? Nic nie dawała, ale jakoś tam wyliczyli w zbożu, ile musimy corocznie oddawać, żeby wykupić ten dom na własność. Także nam tego już nikt nie weźmie, bo to już jest w aktach i jako własność.

KN: Mieszka Pani blisko torów, nie przeszkadzało to Pani dawniej, gdy często jeździły pociągi?

GW: Początkowo trochę tak, ale później człowiek przywyknie. Jak ja się sprowadziłam to już ten most nad Tuga już był. On się otwierał, bo statki tędy przepływały z Gdańska. Ludzie płynęli do miasta, żeby sprzedać masło I inne produkty. Trzeba było żyć, każdy miał swój cel. Niektórzy też pływali statkiem do Gdańska na wycieczkę. W ogóle dawniej się Tugą pływało, bo były przystanki

KN: Jak wyglądał Nowy Dwór po wojnie?

GW: Było kino na Dworcowej, tam gdzie dziś Wojt, a dawniej bar Jacek, był Dom Kultury I w nim później też kino, które nazywało się Żuławy. Do fotografa to się chodziło na Dworcową, tam gdzie dziś sklep wędkarski. A do kościoła to tam, gdzie przed wojną. Pierwszy ksiądz to tu z Orłowa był, ale nie pamiętam, jak się nazywał.

KN: Czy czuje się Pani Żuławianką?

GW: Jestem to jestem, bo tam już nic nie ma takiego, bo już nie mam gdzie indziej domu. Mój brat nie żyje, miał 75 lat, jak umarł. A pierwszy to w ogóle zmarł Janek, miał 52 lata. Wszytko na raka. A już 93 lata walczę, cała jestem pokręcona, ale nie od leżenia, tylko od pracy. Nie czuję się Żuławianką. Muszę być, bo już siedzę tutaj, już nie mam do swojego domu gdzie wracać. A ja po wojnie przyszłam tu, to już tu mam swoje gniazdo.

KN: Co jest dla Pani symbolem Żuław?

GW: Chyba ziemia, bo ja z tym byłam związana. Jak przyjechałam tu to było błoto, ciężko było. Ludzie sadzili buraki, a potem ich nie mogli wywieźć. Były takie lata, że była taka powódź. Nie mogliśmy nawet tej krowy wyprowadzić na pastwisko.

KN: Co by Pani określiła jako swój największy życiowy sukces? Z czego jest Pani najbardziej dumna?

GW: Z czego jestem zadowolona? Ja wiem? Życie takie nie było dobre, bo robić trza było. Trzeba było rano wstawać, pracować, to nie dało zadowolenia takiego, człowiek był przemęczony, myślał już jutro co, a jutro tu a tam. Takie było życie, na przód, ale ciężkie. Nie było takie życie jak dziś. Dziś to mi dobrze, bo przyjdzie, rentę mi da i mi starczy. Dziś się dorobiłam i nie muszę robić.

KN: Dziękujemy.

GW: Dziękuję.

 

 Wywiad przeprowadziły: Marzena Bernacka-Basek, Mariola Mika

 

 

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846