Wywiad z Panem Józefem Golcem

 

Klub Nowodworski: Jak nazywali się Pana rodzice?

Józef Golec: Tadeusz i Stanisława Golec. Tadeusz Golec urodzony 26.04.1919, zmarł 19.10.1991. A mama była z domu Filip, urodziła się 01.11.1913 roku, zmarła 06.11.1999. Ja byłem najstarszy z rodzeństwa. Urodziłem się 13.09.1944 roku w Wiener Neustadt w Austrii. Potem Edward, urodzony 27.09.1946 i Stanisław - 15.04.1949, następnie siostry: Barbara 04.02.1952 i  Anna 15.06.1954 r.

KN: Tylko Pan urodził się w Austrii?

JG: Tak, moi rodzice wyjechali do Austrii za pracą, ale mama potem miała w dokumentach że była wywieziona do pracy przymusowej. Po wojnie rodzice wrócili do Ryglic koło Tarnowa, swojej rodzinnej miejscowości, a następnie przyjechali tu na północ, też za pracą, do Gdańska. Ja jeden jestem urodzony w Austrii.

KN: Czy ma Pan jakieś dokumenty wystawione przez Austrię?

JG: Tak, mam akt urodzenia i akt chrztu z września 1945 roku. Później dostałem odszkodowanie od Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. Oni wypłacali. Dobrowolne świadczenie austriackie. Uprzejmie informujemy,  że na pana wniosek przyznaliśmy świadczenia z tytułu pracy przymusowej i że został przez Fundację pozytywnie zweryfikowany, w związku z tym że pan jest uprawniony do otrzymania świadczenia z Austriackiego Funduszu (…?) Pracy. Pracy przymusowej w rolnictwie. To była chyba jednorazowa wypłata. Mój tata nie zdążył dostać, mama Stanisława dostała, bo przepracowała tam 19 miesięcy. Ona opowiadała, że raz jak było bombardowanie, to uciekali w góry. Ja byłem mały, zwinęli mnie ciepło i w śniegu schowali, a sami ukryli się z innymi. Mama jak to opowiadała, to płakała. Bała się, że zginą, ale miała nadzieję, że mnie ktoś może znajdzie i wychowa, jak swoje dziecko. Na szczęście bombardowanie nie trwało długo i mama mnie znalazła. Ale dużo nie wiem, bo rodzice nie chcieli o tym opowiadać. Płakali.

KN: Pana rodzina od pokoleń mieszkała pod Tarnowem?

JG: Tak, mieszkali na wsi, na wsi robili. Ale mój tato to na przykład pracował też w Tarnowie w restauracji. Mam zdjęcie chaty z tamtego regionu z okolic Tarnowa. W takiej mieszkała moja rodzina, była kryta strzechą.

KN: To stare zdjęcie Pana taty? Kim są towarzyszące mu dzieci?

JG: To zdjęcie z Austrii, mój tata bawi się na nim z dziećmi właścicieli gospodarstwa, w którym pracował.

KN: A więc jak to rozumieć? Był tam przymusowo, czy z własnej woli? Pracował tam?

JG: Pracował, tak pracował… czy to było przymusowe czy nie, nie wiem. Czytałem, że wywozili i całe wsie, brali do gospodarstw, do pracy. To było niejasne, może zabierali i potem mówili, że to dobrowolne było? Nie wiem.  Tego tak już po prostu do końca nie wiadomo jak było… ale prawdopodobnie było pod presja wywózki. Nie pracował od razu  tego gospodarza. Najpierw u jednego i od niego uciekł, potem uciekł od drugiego. Jak uciekał, to się na wozie pod sianem ukrył i widłami sprawdzali, ale jemu nic nie zrobili, nic mu się nie stało, bo go nie znaleźli.

KN: Czy rodzice znali się przed wyjazdem, czy poznali się w Austrii?

JG: Tata najpierw wyjechał sam. A znali się wcześniej, bo mama pochodziła z wioski z drugiej, to znaczy z Woli Lubeckiej. Potem mama zdecydowała, że pojedzie do niego, też tam pracowała i tam ja się urodziłem…A jak mnie urodziła to nawet mówi, że była traktowana bardzo dobrze, tak że opieka była bardzo dobra…

KN: Ma Pan zdjęcie tej austriackiej rodziny…

JG: Tak, bo oni po wojnie utrzymywali relacje z ojcem i mamą i z nami. Oni byli tu u nas, nie pamiętam w którym roku...Był ich syn z rodziną. Mamy wspólne zdjęcie. Później jakoś się urwało, ja pisałem, nie wiem...Tam w Austrii była wielka powódź, gdy Dunaj wylał.Oni czasem wyjeżdżali do Australii, może na stałe po powodzi? Bo już później nie było żadnego odzewu, nawet na kartki świąteczne, tak się skończyło to.

KN: Jak nazywała się ta rodzina?

JG: On był Frantz Grois.

KN: Jak wyglądał powrót rodziców do Polski?

JG: Jak Rosjanie zajęli Austrię, postanowili wracać. Nie wiem tego, czy samowolnie wracali, czy im pozwolili. Chyba samowolnie. Wracali po prostu pociągiem. A mieli pieniądze, które zarobili, pracując u tego gospodarza, bo im wypłacali. Mówili, ze sporo tych marek mieli, że mogliby za to w Polsce dostatnio żyć. Ci Austriacy dobrzy byli, mogli zabrać pieniądze, a dali za pracę. I w tym pociągu takie zastraszenie było, że kto ma jakieś niemieckie pieniądze, tego ruski rozstrzelają.

No i te pieniądze po prostu ludzie wyrzucali z wagonu, z tego pociągu. I moi rodzice też wyrzucili wszystko, bo po prostu się bali, że ich rozstrzelają albo do Rosji wywiozą. No i tak bez pieniędzy, ale ze mną powrócili w 1945 do Ryglic i w tym samym roku tata zdecydował, żeby przyjechać tu do Gdańska. Zamieszkaliśmy  w Gdańsku, w Pleniewie. Tam mieszkałem do 1968, bo potem się ożeniłem.

KN: Czym Pana ojciec zajmował się w Gdańsku?

JG: Pracował w stoczni, gdzie produkowano trałowce dla ZSRR i dostał ziemię, chyba 2-3 hektary ze stoczni. A były to ziemie zalane przez Niemców, trzeba było je osuszyć, żeby móc uprawiać. Ojciec mówił, że na niektórych ziemiach woda była równo z wałami. I tak uprawialiśmy tę ziemię. Żeśmy tam uprawiali i utrzymywaliśmy krowę, na własny użytek i świnie też były. Domem zajmowała się mama. No tak trochę dzieci było do ogarnięcia. A my chłopaki to też mieliśmy rowy do czyszczenia. To był taki nakaz odgórny, że trzeba było te rowy, które do pola przylegały, regularnie czyścić. Musieliśmy też wykaszać trawę z burt. Też wały trzeba było obkaszać. A trawę się krowom dawało. To było wtedy rygorystycznie, nie tak jak dziś….Potwornie, potwornie zaniedbane.

KN: Nie zajmował się Pan tylko gospodarką, do jakiej szkoły rodzice Pana posłali?

JG: Skoczyłem Zasadniczą Szkołę Zawodową Budowlaną w Gdańsku Wrzeszczu.

Byłem na kierunku betoniarz-zbrojarz i po tej szkole poszedłem do pracy automatycznie. Później też poszedłem do Technikum Budowlanego, ale wieczorowego … też w tej samej szkole. Pracowałem w Gdańsku aż do ślubu. Potem przeniosłem się do Elbląga. Pracowałem w Gdańskim Przedsiębiorstwie Budownictwa Przemysłowego.

KN: Miał Pan zaledwie 2 lata, gdy przyjechaliście do Pleniewa. Proszę opowiedzieć najwcześniejsze wspomnienie związane z Żuławami Gdańskimi.

JG: Wspomnienia… wspomnienia... w Pleniewie była tak zwana forteca obronna, taki fort w którym… on był przed wojną bardzo dawno zbudowany, zresztą w historii Gdańska on jest opowiedziany. Fort wychodził na morze, a my mieszkaliśmy w Pleniewie przy samej wodzie, tuż przy dawnym ujściu Wisły do morza. Ten nasz dom, to był zdewastowany kompletnie, włącznie z oknami. Tato później gdzieś tam szukał okien i wprawiał je na nowo. Tak to wszystko wokół było zdewastowane i ograbione. Musieliśmy samo wszystko zrobić, urządzać. Ale w domu rodzicie znaleźli kilka rzeczy po Niemcach. Takie dwie figurki i wazę. Mówili, że to stylu bawarskim jest. Na wazie jest sygnaturka, że wyprodukowana jest w Bawarii w roku 1940. Takie pamiątki po Niemcach. Ja pamiętam, że tam na strychu było dużo takich rzeczy, tylko człowiek nie myślał o tym, że to kiedyś przyniesie wartość. Ale też ludzie mówili, że na chwilę przyjeżdżają, że popracują i wyjadą, to po co zbierać te rzeczy.

KN: Ma pan jakieś zdjęcia domu w Pleniewie?

JG: Nie, nie mam, oj wyrzuciłem chyba...

KN: Ile lat mieszkaliście tam w tamtym domu?

JG: Cały czas mieszkamy! To znaczy tak ten dom się częściowo zawalił, a w tej drugiej połówce moja siostra zrobiła remont i mieszkają dalej. Z tym, że kiedyś był dach trzciną kryty, później ta trzcina przeciekała, to tato wziął zwalił i jak to było wtedy - modny był eternit, wszystko było pokryte eternitem i do dzisiaj jest. Należałoby go zdjąć, ale to jak się zmieni, to chyba ten dach się zapadnie, bo to już jest takie kruche...

Tam przy tym domu była też studnia artezyjska, która biła. Jak zbudowali rafinerię, studnia zamilkła.

KN: Czy pamięta Pan sąsiadów?

JG: Pamiętam, że  w Pleniewie mieszkali ludzie, którzy przybyli z Wileńszczyzny i z różnych stron Polski, to znaczy byli też Ukraińcy, z białostockiego...To była mieszanina, ale żeby tam jak to…antagonizmy były, to nie było tego...

KN: Jak się układały relacje Polaków z Ukraińcami i Niemcami?

JG: Dobre były, tak..  z tym że był taki moment, który ja pamiętam  do dzisiaj. Miałem chyba 14 czy 15 lat. I jeszcze mieszkali w Pleniewie ludzie, którzy pozostali – Niemcy, autochtoni. Nasz sąsiad miał taką autochtonkę – Niemkę. Ona była trochę taka niepełnosprawna. Ona nie umiała po polsku, została, bo jak Niemcy uciekali, to ją po prostu zostawili. Nie wiedziała  nawet, jak się nazywa, ani kto ją zostawił. I to mnie bolało, bo oni ją potwornie wykorzystywali… Bo to Niemka, to ją należy, jak to mówią, gnoić no i to mnie bolało. I bolało mnie to, że po wojnie ci nasi księża te cmentarze, które tu były przy kościołach pozwalali dewastować, te ogrodzenia grobów, te pomniki ludzie pobrali na ogrodzenia  i chodniki przy domach. W kościele w Sobieszewie, chyba trochę zostało, trzy czy cztery pomniki, a tak to wszystko zniwelowali, bo co niemieckie po prostu niszczyli, no...

KN: Co się stało z tą Niemką?

JG: Ona wyjechała, to znaczy chyba, bo ją prawdopodobnie Czerwony Krzyż znalazł, niemiecki czy polski nie wiem. I ona wyjechała w ten czas do Niemiec, przyjechali i zabrali… Pojechała do Niemiec.

KN: Znał Pan innych autochtonów?

JG: Nie, nie, nikogo nie było w Pleniewie. Ale w Zachodnich Górkach chyba był Polak, który mieszkał za czasów jeszcze przedwojennych i on pływał na tych kutrach, które tam łowiły ryby.  I tato nie raz jak chciał pisać do Niemiec do tych Groisów, to on tam chodził, żeby mu napisał po niemiecku list i później jak przyszedł list to też tam chodził, żeby mu odczytał.

KN: Gdzie zaopatrywaliście się w żywność?

JG: Sklep był zorganizowany w Pleniewie. Jak na te czasy zaopatrzenie nie było złe. Komunikacja też nie była najgorsza.  Pamiętam, że do pierwszej komunii do Sobieszewa pływałem statkiem, bo kursował statek z Gdańska i tu się zatrzymywał w Pleniewie, a później w Sobieszewie. Myśmy tam pływali do kościoła. Przez jakiś czas była tylko komunikacja wodna, dopiero później stocznia uruchomiła połączenia do Gdańska. Z Gdańska trochę ludzi dojeżdżało do tej stoczni, bo to była stocznia rzeczna.

KN: Wróćmy do pytania o żywność. Co uprawialiście w swoim gospodarstwie?

JG: Tato siał pszenicę, uprawiał ziemniaki i dla krów buraki. Tata to po te ziemniaki do krakowskiego aż jechał, bo tutaj nie było. Worek ziemniaków przywiózł, takich czerwonych. Później tam dawali chyba z UNRY czy coś, bo to i konie były.

KN: Proszę opowiedzieć o pomocy z UNRY.

JG: Nie, ja tego nie pamiętam. Ja już nie odczułem jakiegoś niedostatku, tato pracował w stoczni i stamtąd zawsze jakieś zapomogi były w produktach żywnościowych i na dzieci też. 

KN: Co Pana mama gotowała?

JG: Pamiętam, że dla taty na mleku dużo gotowała, kluski nie kluski różne rzeczy. No i hodowali też rodzice króliki, więc często te króliki były na stole. Gotowała takie proste dania: ziemniaki, sos i królik czy tam inne mięso czasami. Jak na przykład chodziłem do Technikum Budowlanego wieczorowego i przyjeżdżałem do domu to mama miała przygotowaną taką patelnię: na czerwono usmażone ziemniaki i do tego kawałek królika. To było moje ulubione danie. Hodowaliśmy też nutrie, ojciec robił też z tych nutrii kiełbasę. Przed domem mieliśmy sad. Jabłonie, grusza… Grusza była taka przedwojenna, taka gruba i twarde miała owoce, ale dobre. Już jej nie ma, bo zaczęła próchnieć, ale jabłoń po Niemcach wciąż stoi i rodzi owoce. Moja mama robiła też kapustę zasmażaną. Takaż przystawkę do ziemniaków. A robiła to tak dobrze, że nawet żona dziś tak nie potrafi... I piekła też dużo drożdżówek. Co tydzień piekła drożdżówkę, tak myśmy ją lubili. Robiła też andruty z kremem.

KN: Przygotowywaliście w domu przetwory?

JG: Robiliśmy masło i ser. A właściwie twaróg. Robiła też soki z owoców. A marmoladę kupowała na kilogramy w sklepie. Suszyła też jabłka i inne owoce. Mieliśmy taki stary piec, to była brandura i w nim suszyła.

KN: Co mama podawała na Wigilię?

JG:  Musiało być12 potraw, tak jak zawsze, np.: pierogi, barszcz czerwony i ziemniaki do tego polewane tłuszczem. Poza tym ryby w różnej postaci. Śledzie i dorsze. Dorsze to ja pamiętam, bo do dzisiejszego dnia je lubię. Teraz jak wyjadę do Pleniewa to zawsze siostra wie, że jak przyjeżdżam, to dorsz musi być. Mama zawsze robiła ryby w occie w słoiku litrowym i on postał tam tydzień, dwa w ten czas ości się skruszyły i były do jedzenia.

KN: Miał pan czworo rodzeństwa, w co się bawiliście w dzieciństwie?

JG: Myśmy tam mieli taką atrakcję, były skrzynki po rybach takie drewniane. Zawsze szło się nad brzeg, zbierało te skrzynki, zbierało się butelki, bo rybacy bardzo dużo pili - zawsze na drugi dzień czy tam na trzeci dzień wzdłuż brzegu było dużo butelek - to myśmy te butelki zbierali. A potem rozbijaliśmy te deski i robiliśmy sobie okręty. Tych kilka skrzynek to był jeden długi okręt, tam był drugi okręt. Dzieci zawsze bawią się tym, co na miejscu, a nie trzeba wyjechać, żeby co było. Mój tata też przynosił zabawki, które robili w stoczni. Byli tam stolarze i dla dzieci robili np. pociągi drewniane.

KN: Jak poznał Pan żonę?

JG: To było 47 lat temu. W pociągu. Jeździłem w delegacje, bo pracowałem w inwestycjach, a żona jechała na przysięgę do kuzyna. Kolo niej było wolne miejsce...Zostawiłem jej potem adres, jak wysiadała z pociągu no i napisała.

KN: Chciała jeszcze pana zapytać o to, kim pan się czuje? Gdańszczaninem, Żuławiakiem, elblążaninem?

JG: Jak by była możliwość, miałbym pieniądze, to bym do Gdańska wyjechał.

KN: Co się Panu najbardziej kojarzy z Żuławami?

JG: Z Żuławami? Ja wiem.. Mnie to zawsze na Żuławach interesowały, to znaczy lubiłem oglądać domy te stare domy podcieniowe.

KN: Jak Pan ocenia pokolenie swoich rodziców?

JG: To było pokolenie ludzi pracowitych, tej pracowitości teraz po prostu nie ma w tych ludziach młodych. Tam ludzie nie liczyli się z czasem, tam jeden drugiemu pomagał i po prostu pracowici ludzie byli. Na przykład w Hucie u teściów, jak przecież jeden młócił, to drugi mu pomagał. To była tak zwana sąsiedzka pomoc, przy kopaniu ziemniaków czy koszeniu i młóceniu. Tak to było po wojnie, to przecież trzeba było wszystko, jak to mówią, od nowa.

KN: Co chciałby Pan przekazać młodemu pokoleniu?

JG: Po prostu, żeby się uczyli i zdobyli jakiś dobry zawód, żeby później można było pracę dostać no i pracować. I najważniejsze, żeby uczyli się po dwa, trzy języki, bo bez tego po prostu w Europie już nie ma jak.

KN: Dziękujemy za rozmowę.

JG: Dziękuję.

 

 

Wywiad przeprowadzili: Ewelina Kujawska, Szymon Broda, Marzena Bernacka-Basek

Stowarzyszenie Miłośników Nowego Dworu Gdańskiego
Klub Nowodworski
ul. Kopernika 17
82-100 Nowy Dwór Gdański
tel. 55 247 57 33
fax 55 247 57 33
e-mail: biuro@klubnowodworski.pl

NIP: 578-11-21-846